środa, 25 grudnia 2013

Daisy D., you made my day!

90 lat i 80 kilogramów słodyczy. Na pierwszej wizycie u tej przeuroczej staruszki byłyśmy po raz pierwszy w drugim tygodniu pobytu i już od pierwszego wejrzenia wiedziałyśmy, że na jednej wizycie się nie skończy. Ms. D. nie tak dawno wróciła do domu, a mieszka od nas 15 minut spacerem  pod górę, ze szpitala, w którym naprawiono jej (brak dokumentacji) złamanie szyjki kości udowej (najprawdopodobniej). Rana na udzie już się zagoiła. Pojawiły się za to odleżyny. Wstrętna, wielka odleżyna IV st. na kości krzyżowej i mniejsze rany III/IV na obu nogach. No pięknie… Oczyścić! Ale jak!? Gdzie? Czym? Przecież nie palcem, nie w łóżku. Stan higieniczny był niedopuszczalny. Bez ustanku, codziennie tłumaczyłam pewnej pani, odpowiedzialnej za zmianę pieluch, że na pewno sama nie chciałaby leżeć cały dzień we własnych odchodach przyklejonych jeszcze dookoła folią dla ocieplenia, uszczelnienia i uniemożliwienia parowania. Nie muszę dodawać chyba, że z powodu niezmiennej lokalizacji kości krzyżowej, cała rana znajdowała się pod pieluchą. Codziennie ten sam widok, płakać się chciało z bezsilności. Tylko Daisy pozostawała w tym wszystkim optymistką, ma świetne poczucie humoru. Oczywiście, mimo starannych zmian opatrunku, szybko wdało się zakażenie i szpital był konieczny. Nie było to rozwiązanie idealne, bo z tego samego miejsca dopiero co wypisano ją z odleżyną, nie było jednak innej rady. Daisy nie chciała dać się też nakłonić do picia, była strasznie odwodniona, z pewnością miała anemię, a tętno przez większość dnia sięgało 110. Wcześniej udało mi się zredukować jej leki przeciwnadciśnieniowe, bo na pięciu przyjmowanych tabletkach wartości ledwo osiągały 90/50, a sama pacjentka tak osłabła, że trudno jej było podnieść głowę. Z dobrym ciśnieniem i w dobrym humorze, wraz z Brooke i Larrym, dwójką rehabilitantów, zawieźliśmy Daisy do szpitala w bagażniku ich SUV. Jakimś cudem, Patsy znalazła w naszym magazynie materac przeciwodleżynowy!, na którym podróż nie była bardzo uciążliwa. Larry, wciśnięty w kąt bagażnika, łaskotał ją w stopę, a ona śmiała się i żartowała całą drogę. Stara flirciara :).



Szpitalny triage przebiegał dla nas niepomyślnie i zanosiło się na długie godziny oczekiwania. Część czasu spędziliśmy przy naszej pacjentce, łamiąc wszystkie szpitalne reguły dotyczące towarzyszenia pacjentowi w SOR. Jeden pacjent - jedna osoba, jedna Daisy - cztery osoby. Utrzymywaliśmy, że pacjentka musi być ciągle przekręcana z boku na bok i tylko my wiemy jak to robić. W końcu znudziło im się upominanie nas na okrągło. Wchodziliśmy jakby nigdy nic, jakby nie było krat, strażników, detektorów metalu i przeszukiwania toreb, jakby to był normalny szpital, nasz szpital. Takich środków ostrożności nigdy jeszcze nie widziałam. Więzienie, nie szpital. Frania prawie skończyła w całodobowym areszcie, po tym jak uwieczniła na zdjęciu drzwi i kawałek lady oddziału chirurgii. Czekaliśmy w nieskończoność (czyli od 16 do 1 w nocy), z małą przerwą na burgera z kurczakiem i guawą i nieskuteczne poszukiwanie domina (facet zaprowadził nas do Pizzy Domino’s, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy, zwłaszcza, że domino jest tutaj dostępne niemal w każdym sklepie, w odróżnieniu od pizzy), czekaliśmy wytrwale, czekaliśmy na próżno. O pierwszej w nocy okazało się, że nie ma łóżek i że Daisy po całonocnym oczekiwaniu najpewniej zostanie przyjęta dopiero rano. Udało się, odleżynę oczyszczono, pacjentką nawodniono i w stanie zadowalającym, według opinii lokalnej, po 4 dniach odesłano do domu…


cdn.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Mr Lova Lova

I tak minęło kilka wieczorów i poranków i nastał weekend...
Tym razem wybraliśmy się do osławionego Negril. W owym czasie odbywał się tam równie sławny Reggaemarathon, w którym miało brać udział kilkoro naszych znajomych, w tym Ksiądz Zack i Richard, wolontariusz mieszkający z braćmi zakonnymi w budynku obok nas, a także fizjoterapeuci z naszej Kliniki. My niestety, nie ćwiczyłyśmy w tym czasie zanadto, nie chcąc się więc zbłaźnić, wybrałyśmy opcję bardziej leniwą w postaci kibicowania i leżenia plackiem na plaży. Żeby dostać się do Negril, musiałybyśmy prawdopodobnie zmieniać taksówki i busiki niezliczoną ilość razy, jednak, szczęśliwie, Ksiądz miał jeszcze dla nas miejsce w swoim jeepie. Na pace. Nie przeszkodziło nam to zbytnio, wręcz przeciwnie – większość z nas nigdy nie podróżowała tym sposobem, co stanowiło dodatkową atrakcję. Pierwsza część trasy odbyła się w warunkach niemal komfortowych – rozłożyłyśmy się z Martą na materacu z tyłu i podziwiałyśmy widoki, od czasu do czasu machając majestatycznie do lokalsów. W Santa Cruz dosiadły się jednak Domi, Basia i Marysia i mimo ich niedużych gabarytów zrobiło się dość ciasno. Domi miała jednak tyle szczęścia w nieszczęściu (tego tygodnia przeszła małą operację dłoni na podłodze kliniki w Santa), że mogła podróżować w środku, jednak na jej miejsce na pace przydzielono nam uczennicę z „naszej” szkoły. Żeby osłodzić sobie trud podróży, użyłyśmy staropolskiego sposobu uprzyjemniania sobie czasu i droga minęła w miarę szybko i przyjemnie ;). 


Podróżowanie na pace


W Negril nie marnowałyśmy czasu na rozpakowywanie się w hotelu – zaraz pobiegłyśmy na plażę. W lokalnym barze zamówiłyśmy sobie przepyszne drinki o wdzięcznej nazwie Dirty Banana (piątkowa promocja - 2 napoje w cenie jednego!). Na jednej kolejce się nie skończyło... Był też i czas na kąpiel w morzu, i na „siatkówkę plażową”. 


Bar w White Sands










Wieczorem, odpicowane wyruszyłyśmy „na miasto”, skuszone atrakcjami wydarzenia zwanego Pasta Party. Podobno po wniesieniu opłaty w wysokości 20 USD (dla uczestników maratonu gratis) miało się możliwość najedzenia i napicia do woli. Podobno, bo na miejscu się okazało, że co prawda makaron możemy wsuwać bez ograniczeń, jednak piwo jest już tylko dla tych, co następnego dnia biegną. No cóż, bardzo mądrze. Na szczęście czas uprzyjemniły nam występy przeróżnych wykonawców oraz pewnego starszego pana, radośnie pląsającego do muzyki. Wydawało się, że facet ma nieskończone pokłady energii, gdyż kolejne osoby dołączały do niego i po chwili odpadały, a on hasał dalej. Pozazdrościć kondycji... Później postanowiłyśmy przenieść się na imprezę na plaży, jednak z powodu nadchodzącego wydarzenia sportowego kluby i bary świeciły pustkami. Najwyraźniej, poza kilkoma panami próbującymi wcisnąć nam nielegalne towary, nikt się nie fatygował na wieczorne wyjście i zrezygnowane wróciłyśmy do hotelu, zwłaszcza, że obiecałyśmy wstać wcześnie, dotrzeć na metę i kibicować naszym. 


Gdy już wreszcie udało się nam słodko zasnąć, o 4 rano rozpoczęło się dudnienie z głośników. Najwyraźniej ktoś ustawił sprzęt pod naszą miejscówką. To tłumaczyłoby, czemu pokój był tak tani. Przewracając się z boku na bok, miałyśmy nadzieję, że to tylko próba, że zaraz wyłączą muzykę i dadzą pospać... Niestety. Na Jamajce najwyraźniej nie obowiązuje cisza nocna, ale czego innego można się spodziewać po nazwie Reaggemarathon... Kakofonia dźwięków w końcu zmusiła nas do opuszczenia łóżka (w rozmiarze super-extra-kingsize na 5 osób). Zanim jednak dotarłyśmy na metę, położoną na drugim końcu kurortu, Ksiądz już zdążył zapomnieć o przebiegniętym dystansie (brał udział w półmaratonie) i sączył piwko pod palmami... Po drodze spotkałyśmy uśmiechniętego Richarda, który, pomimo 4. godziny biegu (ten z kolei poszedł na całość), wyglądał na całkiem rześkiego... Tylko pozazdrościć. Oczywiście, w trakcie marszu okazało się, że to właśnie pod naszymi oknami rozstawiono sprzęt grający najcięższego kalibru. Trzeba było jednak potargować się o cenę pokoju...

Wracając morzem, napotkałyśmy znowu pląsającego jegomościa, tym razem skaczącego wesoło w wodzie. Numerek na portkach wskazywał, że pan brał udział w maratonie. Ma facet siły... Próbował nawet nauczyć Księdza kroków swego szalonego tańca, Zack jednak nie dał rady zbyt długo podskakiwać ;). 


Rześki Richard


Tańcujący jegomość


Ksiądz i jego atrybuty


Nauka pląsania



Po standardowym wylegiwaniu się na plaży i zakupie kilogramów pamiątek (przy okazji popsułam jedyny w okolicy bankomat), czekała nas jeszcze jedna atrakcja – Ricks Cafe, czyli kawiarnia położona na skałach. Niestety, jestem zbyt wielkim tchórzem, ale Marta z Marysią się skusiły na skok do wody. Niestety, czas gonił, więc musieliśmy się z powrotem zapakować na tył jeepa i ruszyć w drogę powrotną...


Hopsa!




Na szczęście została nam jeszcze cała niedziela atrakcji. Postanowiłyśmy pojechać do YS Falls. Z Bull Savannah nie jest tak łatwo się wydostać w ten uświęcony dzień, taksówkarze mają wolne, a Ksiądz nie mógł nas podwieźć, bo go zwyczajnie nie było w okolicy. Pozostało tylko drałowanie na piechotę w upale... Wciąż jednak istniała nadzieja, że znajdziemy jakąś taryfę w oddalonym o 5 km Junction. Szłyśmy więc w kierunku tej mieściny, tracąc powoli siły. Wtedy właśnie w naszych głowach zaświtał pomysł złapania stopa. 15 sekund później siedziałyśmy już wygodnie w samochodzie ;). Kolejny etap Junction - Gutters pokonałyśmy taksówką, podobnie, jak Gutters – Santa Cruz i Santa Cruz – YS Falls. Na Jamajce istnieje umowa między taryfiarzami i nie wyjeżdżają oni poza określony rewir i jeżdżą tylko na określonej trasie, dlatego trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby przemieścić się z miejsca na miejsce. W dodatku taksówka czeka zawsze na maksymalne zapełnienie, a czasem też na nadwyżkę pasażerów. Z Santa jechałyśmy już na szczęście z Basią i Marysią, więc problem odpowiedniego obłożenia zniknął :).


YS Falls powitało nas opłatą w wysokości 17 USD i oczekującym traktorem z przyczepionym wagonikiem zawożącym spragnionych wrażeń turystów pod same wodospady. Widok zapierał dech w piersiach – woda kaskadowo opadająca z kilku poziomów, które, wydawało się, ciągną się bez końca. Na co było czekać – wskoczyłyśmy szybko w stroje kąpielowe, a przewodnik zapewnił nam pełną sesję zdjęciową, prowadząc po kolejnych poziomach wodospadu i wymyślając nam przeróżne pozy. Trzeba było jednak poruszać się bardzo ostrożnie, gdyż każdy nieprzemyślany krok mógł skutkować bolesnym upadkiem... Na jednym z poziomów można było skoczyć z rozhuśtanej liny. Moje tchórzostwo wzięło jednak górę i pozostało mi jedynie podziwianie odwagi pozostałych dziewczyn... 


YS Falls











Po wspinaczce w górę YS Falls postanowiłyśmy zrelaksować się w pobliskim basenie, niestety chmury deszczowe skutecznie nas przegoniły. Spotkałyśmy też w okolicy siostry z Polski urzędujące w Maggotty i doktora Andrzeja, internistę przebywającego chwilowo w okolicach. 

W drodze powrotnej z Santa znowu napotkałyśmy trudności natury migracyjnej. Taksówka zawiozła nas do Gutters, jednak szansa na złapanie czegoś do Junction/Bull Sav była raczej nikła. Stanęłyśmy więc przy drodze w nadziei na podwózkę przez jakąś dobrą duszę. Po kilku minutach zatrzymał się przy nas pan wracający z pogrzebu, mówiąc, że co prawda nie jedzie dokładnie tam, gdzie byśmy chciały, ale może nas wysadzić w miejscu, gdzie będzie bliżej do Junction. Wsiadłyśmy więc do jego wozu, w połowie drogi przestałyśmy jednak rozpoznawać okolicę. Gdy nas w końcu wysadził, okazało się, że co prawda do Junction jest już tylko 7 km, ale kompletnie nie mamy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Postanowiłyśmy więc iść dalej wzdłuż drogi. Nie przeszłyśmy 500 metrów, gdy zaczepił nas pewien facet pytając, co tu właściwie porabiamy. Opowiedziałyśmy mu, gdzie zmierzamy, na co stwierdził, że nie pozwoli nam samym błądzić po okolicy i podrzuci nas do Bull Savannah, tylko zmieni olej. Przy okazji przedstawił nas swojej żonie, Ruth, i zaprosił do domu. Cóż mogłyśmy począć, jak nie przyjąć zaproszenia. Małżonka naszego wybawiciela okazała się bardzo miłą kobieciną o skórze bielszej od nas. Pokazała nam album ze swojej ojczyzny – Bermudów, jednak po pewnym czasie zeszła na tematy swojego wyznania. Z rozmowy wynikło, że oboje z mężem są świadkami Jehowy i pomagają w budowie Kingdom Hall w Junction. Na szczęście, nie próbowali nas przekabacić na swoją stronę i po pokazaniu miliona zdjęć z dziennika budowy nowego obiektu zawieźli nas pod sam dom. Okazuje się, że autostopowanie na Jamajce nie jest takie trudne, jak wcześniej myślałyśmy!

czwartek, 19 grudnia 2013

Przychodzi Jamajczyk do lekarza...

...czyli krótki kurs Patois (czyt. <patua>)

Na początek krótka powtórka z anatomii:

Badi - ciało
Ier – włosy
Farid – czoło
Ed – głowa
Fies – twarz
Yai – oko
Yailash – rzęsy
Yaibrou – brew
Nuoz – nos
Jaa – policzek
Mout – usta
Lip – wargi
Chin – podbródek
Tiit – ząb
Iez – ucho
Iezkaana – skroń
Iezuol – kanał słuchowy zewnętrzny
Nek – szyja
Nekbak – kark
Shuolda – bark
An – ręka, dłoń – ogólnie cała kończyna górna, jeden pies
Haampit – pacha
Elbo – łokieć
Ris – nadgarstek
Fingga – palec
Fingganiel – paznokieć
Big fingga – kciuk
Likl fingga – mały palec
Marid fingga – palec serdeczny
Chis – klatka piersiowa
Bres – pierś
Said – żebra
Beli – brzuch
Tomok – brzuch, żołądek, ale może oznaczać też klatkę piersiową
Bak – plecy
Ip – biodro
Bati, byain – zadek, pośladki
Krachiz – krocze
Leg – udo
Nii – kolano
Kiaaf – łydka
Sheng – goleń
Fut – stopa, ale też cała noga może być
Hengkl – kostka
Futbatam – podeszwa
Tuo – palec u stopy
Bigtuo – duży palec u stopy
Likltuo – mały palec u stopy


Pani najwyraźniej nie doświadcza żadnego piejnu

I kilka podstawowych objawów:

Pain – wymawiane jako <piejn> - podstawowy objaw chorobowy. Jamajczyka może boleć wszystko, najlepiej naraz. Od małego palca u stopy po „ol badi piejn”, czyli ból całego ciała. Jak leczyć? Najlepiej dać kilogram tabletek przeciwbólowych o różnych nazwach, kształtach i kolorach. Bo na piejn kolana przecież działa inna tabletka niż na piejn łokcia. Obowiązuje tu zasada: jeden piejn – jedna tabletka. Na nic tłumaczenie, że dany specyfik uśmierzy większość dolegliwości. Pacjent nie wyjdzie z gabinetu, aż nie dostanie odpowiedniej ilości piejn-killerów.

Sinus – tajemnicza choroba, a raczej zespół objawów o najprawdopodobniej alergicznym pochodzeniu. Cierpi na nią ok. 75% naszych pacjentów i naprawdę rzadko się zdarza, żeby ktoś tu w życiu nie doświadczył sinusa. Najczęściej dotyczy zapchanego nosa, ale często też bólu zatok, gardła i kaszlu. Sinus czasem niestety potrafi drążyć do innych części ciała... Na szczęście u zdecydowanej większości chorych pomaga podanie leku antyhistaminowego. Kiedy jednak pada pytanie „czy ma pan/pani jakieś uczulenia”, odpowiedź zazwyczaj brzmi „nie”. Przydałaby się dokładniejsza diagnostyka, lecz najprawdopodobniej o testach skórnych nikt tu nie słyszał...

Cold – wymawiane jako <kuol>. Kuol może być wszędzie – w brzuchu, klatce piersiowej i nodze. Dzieli się także na kuol wewnętrzny i zewnętrzny. Jest jak pasożyt, któremu przypisuje się odpowiedzialność za większość schorzeń. Etiologia: niekiedy przeziębieniowa, zazwyczaj nieznana.

Gas – tajemnicza wędrująca po ciele substancja, powodująca wszelakie patologie. O ile można jeszcze zrozumieć gromadzenie się jego w brzuchu, to już np. w tarczycy albo w nodze wywołuje na naszych twarzach co najmniej zdziwienie. Jest najwyraźniej terminem dość profesjonalnym, bo nie raz zdarzyło się, żeby pacjent opowiadał o poprzednim doktorze tłumaczącym, iż problemy z kolanem wynikają z gromadzącego się w nim gasu.

Skrotchin – czasem jest też nazywane też itchin. Pacjent, mówiąc „mi skrotchin dis”, zazwyczaj pokazuje wysypkę o różnej barwie i kształcie z towarzyszącymi przeczosami. Najchętniej też od razu demonstruje, jak bardzo go skrotchin, drapiąc się po zmianach skórnych do krwi.

I jeszcze moje ulubione słowo: doo-doo ;). Czyli po prostu kupa. O ile zapytanie dziecka o doo-doo jest w porządku, to pytanie osoby dorosłej może wydawać się trochę nie na miejscu. Jednak okazuje się, że słowo „stool” czy „faeces” jest tu dla niektórych obce, więc i starsze osoby bez skrępowania pytamy o ich doo-doo ;).

Na początku było nam trudno zrozumieć cokolwiek, jednak z biegiem czasu człowiek się przyzwyczaja i zdanie „doc, mi beli piejn” nie sprawia już takiego problemu ;). Czasem jednak pacjenci się zagalopują i recytują wszystkie dolegliwości w patois z prędkością karabinu maszynowego. Zazwyczaj orientują się dopiero spoglądając na nasze rozdziawione usta, lecz bywają i tacy, którym trzeba przypomnieć 10 razy, że my za bardzo nie panimaju i prosimy powoli i po angielsku. Po-wo-li. Po an-giel-sku!

wtorek, 17 grudnia 2013

No piejn no gain!

Poniedziałek, 2.12:

Nasi milusińscy pacjenci przynieśli nam dzisiaj w prezencie awokado i następujące zagwozdki:
świąd całego ciała; jednostronne osłabienie szmeru pęcherzykowego u pacjenta z nadciśnieniem tętniczym; niewyrównane nadciśnienie tętnicze u pacjenta z chorobą niedokrwienną serca, cukrzycą i refluksem żołądkowo- przełykowym; stan po tyroidektomii; upławy u pacjentki z nadciśnieniem i zapaleniem stawów; grzybica skóry nieowłosionej u pacjenta po udarze, z nadciśnieniem i chorobą niedokrwienną serca. Pacjentów było dzisiaj niewielu, trudności diagnostycznych też ograniczona ilość. Wystawiłyśmy jedno skierowanie na rentgen klatki piersiowej, nikt nie wymagał specjalnych względów. Pozostało nam jedynie trochę pogmerać w leczeniu przeciw-nadciśnieniowym i przepisać jakieś przeciwgrzybiki. To byłoby zbyt proste. Z powodu nieprzydatności do spożycia z apteki zniknęła połowa leków. Nie mam nic przeciwko leczeniu lekami z odpowiednią datą ważności, to świetnie, że ktoś w ogóle nad tym czuwa. Jednak dziwią mnie nieco kryteria eliminacji, które dopuszczają do stosowania przeterminowane o dwa lata tetracykliny… hmm. Problem ze znikającymi lekami jest przede wszystkim taki, że pacjenci ciągle leczeni są innymi specyfikami. Pół biedy, gdy trzeba zamienić dwa beta-blokery, a cała bieda, gdy na przykład kończą się leki przeciwdepresyjne, których z resztą staramy się z całej siły nie tykać. Przeliczanie dawek, i przypominanie sobie (de facto uczenie się od nowa) spektrów działania wszystkich dostępnych u nas antybiotyków to niekończący się koszmar. Terapia celowana tutaj nie istnieje, więc opieramy się na czymś w stylu terapii empirycznej według własnego programu ochrony antybiotyków.

Dama czy tygrys?

Pulsometr

Wtorek, 3.12:

Wtorek przywitał nas podobnie do poniedziałku - świądem całego ciała (grrr… znowu będziemy się drapać do wieczora). Potem przyszła „paląca noga” z bezsennością, a następnie bezsenność z bólem głowy. Był ból ręki u pacjenta z nadciśnieniem, ból nogi (w Patois- fut piejn) u pacjenta z nadciśnieniem i ból biodra (w Patois- fut piejn) u pacjenta pogryzionego przez psa, którego wysłałyśmy do szpitala na szczepienia (pacjenta, nie psa).  Miałyśmy też pacjentkę z bolesnym miesiączkowaniem i endometriozą, dwóch pacjentów po udarze i dwa zakatarzone niemowlaki.



Chudzielec z wielkim uśmiechem

Środa, 4.12:

Ze względu na cotygodniowe zaproszenie na mszę (ultrakrótką i w całości na siedząco) i obiad do braci (jedyny dzień, kiedy możemy się najeść do woli warzyw i orzechów, pić dobre wino i porozmawiać po angielsku na jakiś inny temat niż choroby), środa to nasz ulubiony dzień. Poranek upłynął nam przede wszystkim na rozmyślaniu i marzeniu o obiedzie, w czym wydatnie pomogli pacjenci, nie stawiając się w naszych gabinetach. Ostatecznie przybyło ich tylko siedmiu! U pierwszej dziewczynki z przerostem migdałka podniebiennego podejrzewałyśmy mukowiscydozę (ciekawe, czy się potwierdzi?) Potem, poza nową dla nas tutaj łuszczycą, było zupełnie standardowo - kaszel u pacjenta z nadciśnieniem i cukrzycą,  ból szyi i przedramienia, zapalenie pępka, niewyrównane nadciśnienie i na koniec bakteryjna waginoza.

Odpoczynek na kozetce

Bracia z niewiadomych powodów w czasie adwentu postanowili uczcić też Święto Chanuka, חֲנֻכָּה. Nasze środowe spotkanie wypadło akurat ósmego dnia, zapalono więc ostatnią ze świec, wcześniej nieudolnie recytując tekst błogosławieństwa i hymnu po hebrajsku.

Zapalanie świateł w dziewięcioramiennym świeczniku (chanukiji), przez głowę domu, jest najważniejszym rytuałem tego święta. Świecznik symbolizuje gorejący krzew. Ósmego, ostatniego, dnia śpiewa się też hymn Maoz Cur. Podczas Chanuki wolno pracować, chociaż kobietom zaleca się powstrzymywanie od pracy na czas palenia się świec (ok. pół godziny). Kobiety podczas Chanuki traktowane są szczególnie - na pamiątkę bohaterstwa Judyty, która podstępem wdarła się do naczelnego dowódcy Asyryjczyków, oczarowała go, a kiedy spał pijany, odcięła jego głowę, ratując mieszkańców Betulli i reszty Izraela.


Popijając wino i podgryzając orzeszki przepisowo powstrzymywałyśmy się z Franią od pracy, szkoda, że tylko pół godziny. Ileż to ciekawych rzeczy się człowiek może dowiedzieć w oczekiwaniu na upragniony, wytęskniony obiad. Sharon, która gotuje dla braci, nigdy nas jeszcze nie zawiodła.

Czwartek, 5.12:

Doctor’s day, więc i pacjentów umówionych przyszło dzisiaj więcej.

9 pacjentów ze źle kontrolowanym nadciśnieniem tętniczym, w tym dwóch po udarach, jeden z cukrzycą, inny z brakiem apetytu, a jeszcze inny z chorobą lokomocyjną i prawie wszyscy z chobą zatok („sinus”) i jakimś bólem („piejn”) :). Była pani z mięśniakiem macicy i pani z zaburzeniami miesiączkowania, pani z bezsennością i pani z brakiem apetytu. Ktoś miał czerwone oko, ktoś padaczkę (na szczęście dobrze kontrolowaną), a kto inny został w pośpiechu wysłany na rtg z powodu ściszenia szmeru pęcherzykowego po upadku. Okoliczności zdarzenia pozostały nieznane z powodów problemów lingwistycznych. Spokojnie, w GCS miał podobno 15 puntów :). Miałyśmy jeszcze AZS i jeden przypadek astmy (?), którą bez żadnego potwierdzenia rozpoznaje się tutaj dość często.  W końcu każdy chce być na coś chory, a kolorowe inhalatory to niezły szpan. 


Doctor's lunch

Wieczorem - obowiązkowy film czwartkowy u Xsiędza. Tym razem wybór padł na film „7 pounds” z Willem Smithem. O poprzednim nie będziemy wspominały, bo dopiero co udało nam się o nim zapomnieć. Teraz mierzymy wyżej.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Plaże i homary, czyli typowy weekend na Jamajce

Weekend zapowiadał się co najmniej ciekawie. Przyjechały do nas Basia i Domi z Santa Cruz, które bardzo pozazdrościły nam chałupki i przyjaznej okolicy ;). Santa znajduje się bardziej w centrum wyspy i w dodatku w dolinie, więc pogoda nie jest tam tak sprzyjająca do życia, jak u nas. Na szczęście wieczorem ksiądz Zack zabrał nas na Lobster Party, co wynagrodziło im wszelkie trudy, a i nam dwóm przyniosło wytchnienie po ciężkim tygodniu pracy. Niemałym wyzwaniem było upakowanie siedmiu osób do jeepa Fathera (jechały z nami także znajome księdza – Prim i jej siostra Ann) ale daliśmy wszyscy radę. Nie był to może szczyt komfortu - Basia musiała siedzieć tyłem na podłokietniku, a Domi na moich kolanach. Droga okazała się wyboista, co skutkowało ciągłym uderzaniem głową o sufit, na szczęście obyło się bez cięższych uszkodzeń mózgu. W końcu dotarliśmy do Alligator Pond. Nasze homary były już prawie gotowe (zamówienia składa się wcześniej). Po uiszczeniu opłaty w postaci 20 dolarów amerykańskich mogliśmy korzystać z nieograniczonej ilości trunków dostępnych w okolicznym barze – lobster był de facto gratis ;). Niecierpliwie czekaliśmy, aż danie główne zagości na naszych talerzach. W końcu przemiła właścicielka przybytku przyniosła wielki półmisek pełen ogromnych homarów, a zaraz potem michę wypełnioną po brzegi przeróżnymi rybami z cebulą i marchewką. Mimo zachęcającego widoku, z początku każda z nas podeszła z rezerwą do konsumpcji, jednak nasze obawy okazały się bezpodstawne – skorupiaki okazały się przepyszne. Idealnie doprawione, lekko pikantne. Palce lizać! Ryby też okazały się wyśmienite. Marta, jako jedyna z nas, skusiła się na schrupanie rybich głów, smakujących podobno jak chipsy. Uwierzyłyśmy jej na słowo ;). Jedzenia było tyle, że ledwo dałyśmy radę wszystko wsunąć, więc dostałyśmy zapakowane ogony homarów do odgrzania na później. Tego wieczoru okazało się też, jak wiele Zack jest w stanie wypić piwek i wciąż gadać do rzeczy. Wynik całkiem niezły, jak na Kenijczyka... 


Bar w Alligator Pond


Ann za barem
 
Nasze homary, mniam!

 
Poza rybna - Ann, kawałek Prim, Frania, Marta, Domi i Basia
Kiedy już myślałyśmy, że to koniec atrakcji na ten wieczór, przypomniałyśmy sobie, że miałyśmy jeszcze zaproszenie na... imprezę pogrzebową. Nie mogłyśmy przepuścić okazji poznania tutejszych zwyczajów funeralnych. Na miejscu, gdzie miała odbywać się stypa, powitał nas wielki, biały namiot bez ścian, w którym znajdowało się mnóstwo osób. Reszta, która się nie pomieściła, zajmowała duży plac wokół. Najwyraźniej przyszła tu cała wioska. Wszystkiemu towarzyszyła skoczna muzyka grana na żywo. No dobrze, to gdzie jest ta stypa, zapytałyśmy księdza... Tak, ta absurdalnie wesoła impreza okazała się tym, czego szukałyśmy... W życiu żadna z nas by nie uwierzyła... Na środku namiotu tańcował jakiś dziadek, ochoczo wywijając biodrami, towarzyszyła mu spora grupa ludzi próbujących mu dorównać. Obok inny mężczyzna w kolorowej czapce bez skrępowania palił wielkiego skręta. Mikrofon wyrywali sobie nawzajem lokalni reggae-artyści, chcący pośpiewać „żałobne” pieśni... Cóż, doszłyśmy do wniosku, że jak umierać, to tylko na Jamajce...

Impreza pogrzebowa - wszyscy piją i palą

W sobotni poranek ksiądz zabrał nas na wycieczkę. Co prawda przyjechał już tylko z Prim, jednak komfort jazdy zbytnio się nie zmienił i Basia znowu musiała dzielnie wytrzymać jazdę tyłem. Na szczęście droga do celu, jakim było urocze Lovers' Leap, nie była drastycznie długa – tylko 12 jamajskich kilometrów. W praktyce oznacza to ok. 30 minut jazdy. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, naszym oczom okazał się niesamowity widok – wysoki klif schodzący do nefrytowego morza. Z tym miejscem wiąże się pewna romantyczna, choć, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, tragiczna legenda. Otóż w XVIII wieku, para niewolników zakochała się w sobie. Niestety, ich właściciel miał chrapkę na dziewczynę, więc postanowił sprzedać chłopaka do innej posiadłości, żeby ten nie wchodził mu w drogę. Kochankowie bardzo bali się rozłąki, więc próbowali uciec. Pan zauważył ich zniknięcie, ruszył w pościg, aż zagnał parę w pobliże klifu. Ci, mając do wyboru albo skoczyć z wysokości, albo zostać rozdzielonymi, postanowili wybrać to pierwsze, ginąc w swoich objęciach. Dziś w tym miejscu stoi restauracja z niesamowitym widokiem, a na pamiątkę zakochanych postawiono średnio urokliwy pomnik. 

Latarnia morska w Lovers' Leap


Widok z restauracji


Pomnik zakochanych


Naszym dalszym celem była miejscowość Treasure Beach. Czyli kolejne 15 jamajskich kilometrów. Nazwa mówi wszystko. Po prostu jest tam cudownie. Odpoczęliśmy w hotelowym barze, pijąc pierwsze tego dnia piwko i podziwiając polującego na ryby pelikana. Potem wybraliśmy się na pizzę (jedyne danie w okolicy zawierające namiastkę warzyw, których nam tu baaardzo brakuje) do pobliskiej restauracyjki. Zajadaliśmy podziwiając piękno natury... A w drodze powrotnej, żeby było sprawiedliwie, zaszczytne miejsce na podłokietniku kierowcy zajęła Domi. Marta i ja jesteśmy na szczęście za duże ;).

Treasure Beach


Też Treasure Beach


I Treasure Beach dla odmiany


W niedzielę niestety dziewczęta powróciły do Santa, a my, skuszone wizją ujrzenia blichtru stolicy, pojechałyśmy z parafianami do Kingston. Pozostali uczestnicy wyruszyli tam na mszę ordynacyjną jakiegoś młodego księdza, my miałyśmy jednak zamiar się urwać i trochę pozwiedzać. Przejeżdżając przez pół-wymarłe downtown, zastanawiałyśmy się, czy to rzeczywiście stolica, czy raczej jakaś opuszczona dziura (i piszę to jako amatorka urbexu - niestety okolica jest zajęta przez gangi)... Dojechaliśmy do katedry, znajdującej się niestety w tej niezbyt zachęcającej dzielnicy, a ksiądz zabronił nam wychodzenia poza ogrodzony teren. Oczywiście zignorowałyśmy ten zakaz, ale wkrótce tego pożałowałyśmy – ledwo po przejściu dwóch kroków za bramą, w naszym kierunku poleciały dzikie okrzyki, a dwóch facetów siedzących w zrujnowanej kamieniczce naprzeciwko postanowiło wyjść nam na spotkanie. Odwróciłyśmy się więc czym prędzej i schowałyśmy w katedrze, nie będąc do końca świadomymi, że wpakowałyśmy się w kolejną pułapkę w postaci 3,5-godzinnej mszy... Bębnom i chóralnym śpiewom nie było końca... Ledwo żywe, odwodnione i głodne, z trudem przetrwałyśmy. Gdy opuszczaliśmy świątynię, było już zupełnie ciemno. I tyle z naszego zwiedzania...
 
Kingston zwiedzane zza bramy


Stołeczny blichtr

czwartek, 12 grudnia 2013

Pierwsze koty za płoty

W poniedziałek 25. listopada rozpoczynam pracę w St. Vincent Strambi Catholic Clinic. Co za stres! Na szczęście Marta miała już kilku pacjentów i będzie wiedziała, co robić, myślę. Co z tego, że była w pracy tylko jeden dzień. To i tak o 100% więcej niż ja. Przed przychodnią tłoczy się już kilkanaście osób, mimo wczesnej pory. No to zaczynamy. Zajmujemy razem jeden gabinet i zapraszamy pierwszą osobę. Nie rozumiem niczego, co mówi! To w ogóle angielski? Mamo, ja chcę do domu! Z każdym kolejnym pacjentem zaczynam łapać mniej-więcej, o co chodzi. Dobrze, że pokazują na sobie, gdzie ich boli. I że z kart można co nieco wyczytać o ich przypadłościach. Pół biedy, gdy przychodzą po przedłużenie leków, które wcześniej dostawali. Ale im dalej w las, tym więcej drzew i musimy improwizować. Niektórzy przychodzą po raz pierwszy i ich kartoteki są puste. Albo pojawia się im jakaś nowa, niezdiagnozowana choroba czy też dotychczasowe leczenie nie działa, jak powinno. Według naszych wytycznych powinno się podać lek X. Ale w aptece tego nie mamy. Wymyślamy więc coś innego, uważnie studiując Szczeklika. Tego też nie ma. A tamto jest, ale w innej dawce. I nazywa się zupełnie inaczej. I tak w kółko – przeliczamy, wymyślamy i kombinujemy. Najgorsze są te dziwne skróty. Muszę zapamiętać, że „PRN” oznacza „w razie potrzeby”, a „TID” trzy razy dziennie. Kto to w ogóle wymyślił? Najgorsze, że pacjentów wcale nie ubywa, Kelly wciąż przynosi nowe i nowe karty... Na szczęście ok. 15 udaje nam się „obsłużyć” ostatniego pacjenta. Wyczerpane wracamy do domu. 

Gabinet lekarski

Korytarz w przychodni

Infografika z gabinetu zabiegowego

Następnego dnia jest jeszcze gorzej. Najwyraźniej po okolicy rozeszło się już, że przyjechały doktorki i chyba ludzie nie tyle przychodzą do nas z powodu choroby, a raczej, żeby się nam przyjrzeć. Przecież do tej pory jakoś dawali radę funkcjonować z lekarzem pojawiającym się raz w tygodniu na kilka godzin... Mamy do wyboru – albo przyjmujemy razem i siedzimy do nocy, albo rozdzielamy się na dwa gabinety. Stety – niestety, decydujemy się na drugą opcję. Masakra! Bez Szczeklika czuję się jak w jakimś cholernym labiryncie. 6 lat studiów i rok stażu, a ja nie wiem, co z czym i dlaczego. I jeszcze rozumiem w najlepszym przypadku co drugie słowo. Czasem pacjenci mnie zaskakują, jeśli już uda mi się ich zrozumieć. Jednak można nauczyć się od nich czegoś ciekawego. Dowiaduję się na przykład, że gdy dziecko dużo pluje, to na pewno ma robaka w brzuchu. Co robić? Może i mało przekonujące, no ale tubylcy stykają się z takimi problemami na co dzień, niech będzie. Daję chłopcu jakieś kropelki na pasożyta. Uniwersalne. Zabijają wszelakie dostępne w jelicie żyjątka. Brzmi dobrze i chyba nie zaszkodzi... Co chwilę obie z Martą mamy jakieś wątpliwości i praktycznie każdy przypadek „konsultujemy”, zaglądamy do Szczekla i tutejszego farmindeksu (troszkę przeterminowanego, bo z 2000 roku, ale, jak się okazuje, wciąż aktualnego – niektóre z tutejszych leków mają starsze terminy ważności). Jakoś dajemy radę. Wszyscy przeżyli. O ile nam wiadomo. Chociaż w tym samym tygodniu zaliczyłyśmy jeden pogrzeb (ale nie z naszej przyczyny – faceta po prostu zadźgali w więzieniu).

Cierpliwi pacjenci

Lunch :)
W środę jest już trochę lepiej, a w czwartek przychodzi Doktor. Podrzucamy mu najcięższe przypadki. Sprytnie. Mimo to siedzimy w Klinice od 8 do 16, praktycznie bez przerwy. Na szczęście wizyty domowe obskoczyłyśmy wcześniej i przynajmniej piątek mamy wolny...

Bilans tygodnia:
Przyjętych - ok. 100 pacjentów
  • 40 nadciśnień tętniczych
  • 15 cukrzyc
  • 10 potwierdzonych hipercholesterolemii
  • 9 chorób zwyrodnieniowych stawów / zapaleń
  • 7 przeziębień
  • 5 zapaleń błony śluzowej żołądka
  • 5 astm 
  • 4 kaszle 
  • 4 anemie 
  • 3 pogryzienia przez psy 
  • 2 jaskry 
  • 2 żylaki kończyn dolnych 
  • 2 zaburzenia lękowe 
  • bezsenność
  • wrzód trawienny 
  • ciało obce pod paznokciem
  • podejrzenie twardziny układowej
  • tłuszczak
  • POChP 
  • kontrola INR 
  • AZS
  • róg skórny
  • dyskopatia
  • rozcięta broda
  • przewlekła biegunka
  • odleżyna IV/V na kości krzyżowej
  • plejada bólowa:
  • 4 bóle głowy
  • 3 bóle w klatce piersiowej
  • ból całego ciała
  • ból podbrzusza
  • 6 bólów prawej nogi
  • 0 bólów lewej nogi
  • i oczywiście sinus u niemal każdego