wtorek, 10 grudnia 2013

Humble beginnings

21.11.2013. Czwartek

Marta:

Klinika jest po drugiej stronie szosy… Wystarczy się wychylić, żeby móc oszacować, ile czasu trzeba będzie spędzić w pracy. Pierwszego dnia im bardziej się wychylałam, tym bardziej byłam przerażona. Ludzie kłębili się wokół wejścia do rejestracji. O godzinie 7.55 postanowiłam przestać się wychylać, wzięłam fartuch, stetoskop, ciśnieniomierz i Szczeklika, i tak uzbrojona ruszyłam w ich stronę. Nie było odwrotu. Zwyciężyć lub polec. Tłum szybko mnie przepuścił, a ciekawskie uśmiechy wokoło trochę ośmieliły. Zamknęłam drzwi do gabinetu i starałam się w hałasie pozbierać myśli. Nie wiedziałam, jakie leki mamy w aptece, jakie sprzęty, jakie opatrunki. Nie wiedziałam też tak naprawdę, jaki jest mój zakres obowiązków. Nie wiedziałam nic. Nagle wszystko ucichło, zaciekawiona wyjrzałam na zewnątrz. Wszyscy pacjenci trzymali się za ręce stojąc w kręgu i odmawiali jakieś modlitwy w Patois. „Modlą się żebym ich nie zabiła”, pomyślałam. „I dobrze, na pewno nie zaszkodzi”. 

Widok z naszego mieszkanka na Klinikę i Morze Karaibskie

Przez cały rok czwartek jest w Klinice dniem specjalnym, to prawdziwe święto, jedyny czas, w którym pacjenci mają szansę o swoich problemach porozmawiać z Doktorem. Przez kolejne tygodnie, do końca stycznia, będą mieli też mnie i Franię. W końcu od przybytku głowa nie boli. Tu i tak ciężko jest mówić o jakimkolwiek przybytku, chociaż w porównaniu z innymi wiejskimi klinikami i tak mamy się czym pochwalić. Na przykład dwoma gabinetami, pokojem obserwacyjnym (w praktyce jest to po prostu zagracony magazyn, który służy w zasadzie tylko do pomiaru cukru i temperatury) i gabinetem dentystycznym z dwoma fotelami, niestety, z powodu braków kadrowych zmienionym w miejsce pomiaru glikemii i pokój socjalny. Okazuje się, że w fotelu stomatologicznym można się całkiem dobrze zrelaksować, gdy w pobliżu nie ma żadnego dentysty. Zazwyczaj, gdy Patsy mierzy chorym cukry, na fotelach relaksuje się rodzina. Na końcu korytarza jest nasza apteka, którą obstawia Kelly, rejestratorka. Większą część dnia spędza na przecinaniu tabletek na połowę, odlewaniu syropów i przesypywaniu pastylek. Jest też całkiem niezłym źródłem informacji na temat dostępności leków. „Hey Kelly, do we have this drug?”; „No, I am afraid it hasn’t come as yet”- to najczęstszy schemat rozmowy, jednak zdarza się, że Kelly wyciągnie coś zupełnie zdumiewającego z jakiejś szafki. Dobrze zna zwoje królestwo. Obok apteki w drugiej części kliniki przez cały rok pracują amerykańscy wolontariusze - rehabilitanci. Śmiem twierdzić, że pacjenci są tutaj lepiej rehabilitowani, niż leczeni. 

Pierwszy dzień był strasznie stresujący. Poznałam wszystkich pracowników, nie zapamiętując przy tym ze stresu żadnego imienia… Doktor okazał się zupełnie w porządku gościem, Jamajczykiem (?) na 3. roku rezydentury, który poza tym, że cały czas się ze mnie śmiał, w ostateczności okazał się bardzo pomocny. „You don’t treat them according to the standards, you work with whatever you can find over here”. Albo nasze leki, albo ich bush medicine. W ostateczności można wypisać receptę, ale leki w Klinice są darmowym dodatkiem do wizyty, niezależnie od uzyskanej pomocy, wszyscy płacą 5 US $. Najczęstsze problemy są zupełnie pospolite: otyłość, hiperlipidemia, nadciśnienie tętnicze, cukrzyca typu drugiego, zapalenia zatok, przeziębienia. Pewnie byłoby całkiem prosto, gdyby nie problemy komunikacyjne, bo Patois to jednak nie do końca angielski, a starsi pacjenci angielskiego nie znają, nie wszyscy potrafią też czytać i pisać. Wyobraź sobie, że oglądasz jakiś amerykański film bez napisów i rozumiesz wszystko poza tą jedną sceną, w której Afroamerykanie prowadzą ożywioną dyskusję, wtedy żałujesz, że w filmie nie ma napisów. Wtedy cały dzień był jak taka scena, odtwarzana kilkadziesiąt razy. Nieustanny replay. Nie wiem, ile razy musiałam się konsultować z Doktorem, ale na pewno miał następnego dnia zakwasy w mięśniach policzków. Powoli pacjentów ubywało. Do 16 uporaliśmy się ze wszystkim. Nie wiem, jak. Najgorsza była kobieta z żółtaczką i zapaleniem spojówek, która, cała spocona, trzęsła się z gorączki. Zwołaliśmy mini konsylium… Tropikalne choroby zakaźne są bardzo ciekawe, ale nigdy żadnej na oczy nie widziałam… Skończyło się ostatecznie na doksycyklinie i skierowaniu na badania serologiczne pod kątem leptospirozy. Ciekawe, jak bym na to sama wpadła? No nic, od poniedziałku będziemy we dwie, więcej rąk do wertowania podręczników. Lunch zupełnie zimny czekał na mnie w aptece: grillowana ryba zawinięta w coco bread (placek wielkości naleśnika smażony na oleju kokosowym). Byłam tak głodna, że prawie zjadłam ją z głową i ogonem, gdyby tylko dało się je pogryźć. O 17 wróciłam do domu i dosłownie padłam.

24.11.2013. Niedziela

Frania:

Następnego dnia po przylocie obudziłam się w zupełnie nowym miejscu. Wcześniej nie miałam okazji przyjrzeć się otoczeniu, gdyż dojechałyśmy w nocy. Wiedziałam jedynie, że, na szczęście, nie jest mi dane mieszkać w drewnianej chatce, lecz w sporym, murowanym domu. Obudziły mnie pierwsze promienie słońca, i, co raczej mi się nie zdarza, wstałam z łóżka o 7 rano mimo niedzieli. Widok z okna był co najmniej zachęcający – między domkami po drugiej stronie ulicy widać Morze Karaibskie! Okazało się, jeden z budynków to moje nowe miejsce pracy – lepiej być nie może! Prawdopodobnie w życiu nie będę miała bliżej do roboty ;). Ogarnęłam się szybciutko i razem z księdzem Zackiem i parafianami pojechałam do Mandeville, gdzie miała odbywać się jakaś uroczysta msza odprawiana przez samego biskupa. Moim głównym celem było jednak spotkanie z resztą dziewczyn – Marysią, Dominiką i Basią pracującymi w Santa Cruz no i oczywiście z Martą, z którą miałam zamieszkać i pracować. Wcześniej się nie znałyśmy, odbyłyśmy jedynie kilka rozmów na Facebooku, ale miałam raczej dobre przeczucia co do przyszłej współlokatorki ;). I, jak się okazało, nie myliłam się! 

Uroczystości w Mandeville trwały, łącznie z przerwą na lunch, ponad 5 godzin. Jamajczycy najwyraźniej uwielbiają msze i śpiewy kościelne, bo niemal każdą pieśń (nawet 10-zwrotkową) śpiewają po trzy razy. Mimo otrzymania „scenariusza” nieraz gubiłyśmy się w słowach, dzielnie próbując nadążyć za resztą. Nie jest to takie łatwe, zwłaszcza, gdy ma się nieprzystosowane do wielogodzinnych zawodzeń gardło... 
Przykładowa pieśń przeznaczona do kilkukrotnego powtarzania:



Po jedzonku miała jeszcze odbyć się procesja po mieście z kolejną dawką śpiewów i modlitw. Na szczęście wielka, czarna chmura pokrzyżowała biskupowi i jego świcie plany i tę część ograniczono do dwóch rundek po katedrze. Uff, co za szczęście!


Domi, Basia i Frania z jamajskimi PWZ

Tego dnia spotkała nas miła niespodzianka – siostra Patricia rozdała nasze prawa do wykonywania zawodu lekarza na Jamajce! Co za ulga. Załatwienie tych świstków zabrało nam mnóstwo czasu, pieniędzy i kombinowania jeszcze w Polsce...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz