poniedziałek, 9 grudnia 2013

"Krótko" o tym, jak (nie) lecieć na Jamajkę

 

Frania:

Moja podróż oczywiście nie mogłaby odbyć się bez przygód. Na początku ledwo zdążyłam złapać nocny autobus na lotnisko w Warszawie, który był tak zapchany pijanymi ludźmi, że istniała duża szansa odurzenia się samym ich oddechem. Gdy w końcu dotarłam na lotnisko i zważyłam swój bagaż, okazało się, że „trochę” przesadziłam i już nawet uśmiech numer 5 nie pomoże... Przepakowywałam się więc milion razy, wciąż nie mogąc doprowadzić walizki do odpowiedniej wagi, w końcu stwierdzając, że medyczne książki nie są mi aż tak bardzo potrzebne (przegrały nierówną walkę z „Nawałnicą mieczy”). Postanowiłam też zafoliować swój bagaż, licząc, że dzięki temu zabiegowi nikomu z jamajskich służb celnych nie będzie chciało się przeszukiwać mojej walizki – wwoziłam ze sobą kilka nielegalnych substancji, takich jak zupy instant i kisiel w proszku. Oczywiście, zgodnie z prawem Murphy'ego, rolka maszyny foliującej skończyła się akurat wtedy, gdy przyszła moja kolej. Potem stanęłam w złej kolejce do odprawy, odesłano mnie do automatu do samoobsługowego check-in, który się zaciął i nie chciał oddać biletów... Gdy w końcu, po złapaniu kilkunastu głębokich oddechów, dopchałam się do stanowiska celem nadania bagażu, pan z obsługi dostał napadu tików... Taaak, wciąż jestem oazą spokoju, powtarzałam sobie. Pana nieśpiesznie zmieniono, bagaż odjechał, a mi została już „tylko” kolejka do bramek. Gdy spojrzałam na zegarek, okazało się, że z 2 godzin zrobiło się nagle 25 minut do odlotu! Na szczęście inni pasażerowie mnie przepuścili i w miarę sprawnie udało mi się dotrzeć do „skanerów”. Facet stojący przede mną przewoził kilkanaście sztuk elektroniki i wszystko musiał wyciągnąć z torby na taśmę. Robił to na tyle wolno, że płaczliwym głosem poprosiłam, żeby sprawdzono mnie przed nim. Na szczęście panowie byli wyrozumiali i prześwietlili mój bagaż w trybie całkiem sprawnym. Kiedy nareszcie moje nogi stanęły w strefie wolnocłowej i myślałam, że mogę odetchnąć, spojrzałam na zegarek – 6:20!!! Zostało mi tylko 5 minut do odlotu!!! Żeby nie było zbyt łatwo, okazało się, że mój samolot stoi nie gdzie indziej, jak na samym końcu terminala. Cóż mi pozostało – pobiegłam z otwartym plecakiem w odpowiednim kierunku, po drodze niemal gubiąc paszport. Miałam wrażenie, że terminal nie ma końca...
I, niemożliwe, dotarłam! Samolot jeszcze stał. Z tętnem ok. 200/min zajęłam miejsce i odlecieliśmy... Na szczęście we Frankfurcie, wszystko poszło niemal bezproblemowo i wkrótce mogłam się wygodnie rozsiąść w samolocie do Montego Bay :).

Marta:

Przez Stany Zjednoczone z 14 godzinnym międzylądowanie na JFK. Wszystko po to, aby zyskać dodatkowe 6 godzin i 25-35 stopni Celsjusza. Przed samym wylotem sprawdziłam listę lotnisk,
na których najwygodniej i najbezpieczniej się śpi. JFK na niej nie było. Z ośmiu terminali, na których można by się przespać, całodobowy jest tylko wielki hangar międzynarodowy, który ma dokładnie 4 kąty i może kilka zakamarków wokół toalet. Wszystkie na szczęście były zajęte, więc nie musiałam sobie udowadniać na ile mnie stać. Mój plan rzucenia choćby okiem na światła Manhattanu i choinkę przed Rockefeller Center umarł śmiercią naturalną, gdy okazało się, że na całym lotnisku nie ma ani jednej szafki na bagaż, której mogłabym powierzyć mój 30-kilogramowy majdan. Żeby nie siedzieć w jednym miejscu, przez pół nocy wędrowałam po wszystkich terminalach, wypatrując dla rozrywki kolejnych Dunkin Donuts, które powoli, jeden po drugim, gasiły różowe, pączkowe napisy. W końcu wyczerpana położyłam się pod jedną ze ścian hangaru, na samym środku, z dala od drzwi wejściowych i tak, żeby wszyscy widzieli, czy akurat nie okrada mnie jakiś brodaty menel. Udało się, może nie zobaczyłam choinki jak Kevin w Nowym Jorku, ale przynajmniej wyspałam się i jeżeli coś zginęło, to widocznie nie było mi potrzebne, bo nie zauważyłam. Na śniadanie zamówiłam muffina żurawinowego, za którego kazano mi zapłacić chyba 10$... całe szczęście był wielkości sporej ludzkiej głowy, więc starczył też na drugie śniadanie i obiad, po tym jak okazało się, że linie Jet Blue nie karmią swoich pasażerów za darmo.

Frania:

Po 10 godzinach lotu naszym oczom ukazał się nareszcie raj na ziemi – lądowaliśmy wśród lazurowych wód otaczających Montego Bay. Gdy tylko moje nogi stanęły na wyspie, miałam ochotę zostawić wszystko i pobiec w kierunku morza... Na szczęście poczucie obowiązku sprowadziło mnie ponownie na ziemię i udałam się w kierunku kontroli paszportowej. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do okienka, stresowałam się coraz bardziej. Istniało wciąż prawdopodobieństwo, że mogę nie dostać wizy na więcej niż miesiąc. Pani z kontroli nie była zbyt miła i mówiła bardzo niewyraźnie, wyszłam więc prawdopodobnie w jej oczach na upoślada, prosząc o powtórzenie niemal każdego zadanego pytania. Początkowo nie chciała dać się przekonać, że potrzebuję wizy na dłuższy czas, więc pokazałam jej list zapraszający od biskupa z Mandeville, w którym była mowa o tym, że jestem jedną z wolontariuszek medycznych. Pani czytała uważnie każde słowo, dopatrując się, że przecież w aplikacji wizowej zaznaczyłam turystyczny cel pobytu. Na to palnęłam „taaak, bo w sumie to jestem lekarzem, ale jadę tu na wakacje, ale jak będzie trzeba, to w sumie od czasu do czasu mogę kogoś poleczyć”. Babka spojrzała groźnie, pomyślałam więc, że to już koniec, mogę zapomnieć o wizie... Po czym powiedziała, żeby iść za nią i zaprowadziła mnie do kanciapy, w której siedziało już kilkoro przerażonych „białasów”. Wyciągnęła rękę po 20 dolarów amerykańskich i zniknęła za kolejnymi drzwiami. Po kilkunastu minutach zwrócono mi paszport ze wszelkimi niezbędnymi pieczątkami i wizą na 3 miesiące ;).

Marta:

Na ścianie lotniska w Montego Bay wisiała całkiem nietypowa historia kolei. Pewien chłopiec marzył kiedyś, aby z Montego Bay można było dojechać do Kingston koleją, w młodości przeniósł się wraz z rodzicami za granicę. Gdy po wielu latach powrócił, na zniszczonych torach wymarzonej kolei nie znalazł już pociągów, znalazł ludzi, którzy po zamknięciu linii przekształcili torowisko w miejsce spotkań. Grali w ulubione domino, bawili się, jedli. Zrobił im świetne zdjęcia!
Po początkowym zachwycie przyszła pora na konkrety. Nie miałam ze sobą wielu leków, ale i tak stres mnie zjadał przed kontrolą bagażu. Do niczego się nie przyczepili, co za ulga. Potem wiza… niby nic strasznego, ale wymagało to trochę dyplomacji i kombinacji. Obywatele Polski nie potrzebują na Jamajkę wizy, wjazd na 30 dni jest bezwizowy i bezpłatny. Obywatelowi Jamajki trudno jest wytłumaczyć, co obywatel Polski, ma robić na Jamajce dłużej niż 30 dni. Zawód lekarz, pozwolenie na pracę, list zapraszający od biskupa i turystyczna wiza - to wszystko przeciętnemu Jamajczykowi nie mieści się w głowie. I całe szczęście, bo w tym całym zamieszaniu, kiwaniu i kręceniu głowami, mlaskaniu i wzdychaniu w końcu uwolniono mnie, jak kryminalistę, z jakiejś kanciapy z lustrami weneckimi uboższą o 20 dolarów, ale za to z wizą na 3 miesiące!!!

Marta:

Dosłownie na moment wyszłam poza halę przylotów, żeby rozejrzeć się za kenijską Siostrą - Patricią, która miała mnie odebrać. Ponieważ spóźniała się elegancko, postanowiłam przebrać się w toalecie na lotnisku w jakieś krótkie ciuchy i poczekać w klimatyzowanej hali. Parę ładnych minut zajęło mi przekonanie pani ochroniarz, że powinna mnie znowu wpuścić do środka, kazała mi pokazać paszport i bilet. A co to? Państwo policyjne? Czy nie wyglądam jak turystka? Z tą wielką walizą? Uff… piekielnie gorąco, panią przekonał chyba ostatecznie mój pożałowania godny i zupełnie niepasujący do okoliczności zimowy outfit. Niczym kwiatek do kożucha, tylko odwrotnie. W końcu przyjechała Partricia razem z szefową kliniki w Bull Sav - Patsy, przyleciała też Basia z Dominiką, przyszła kadra medyczna kliniki w Santa Cruz. Wreszcie, w komplecie, mogłyśmy ruszyć w drogę do naszych przyszłych domów. Czekał nas jeszcze tylko obowiązkowy przystanek na lokalny przydrożny fastfood - grillowane, a raczej przypalane płomieniem na ogromnym grillu jerk pork lub chicken i słynne tutaj festivale, czyli podłużne słodko-słone racuchy skąpane i zrumienione w gorącym kokosowym oleju. Pycha :)


Gdzieś w drodze do Bull Savannah

Frania:

Szczęśliwa opuściłam lotnisko, wyszukując wzrokiem siostry Patricii. Nie miałam pojęcia, jak wygląda, wiedziałam o niej tylko, że jest zakonnicą z Kenii i, co może być zaskakujące, ma czarną skórę. Przyjechała po mnie razem z Patsy i wyruszyłyśmy w drogę do mojego nowego domu. Patricia prowadziła samochód niczym rajdowiec po wąskich drogach krzycząc „łoooo!” na każdym zakręcie (a było ich całkiem sporo). Po drodze mijałyśmy głównie ledwo stojące chatki sklecone z byle czego. Spodziewałam się, że najbliższe dwa miesiące spędzę w zbliżonych warunkach. Ze zmęczenia zasnęłam po drodze, a gdy dotarłyśmy do Bull Savannah, było już zupełnie ciemno...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz