poniedziałek, 23 grudnia 2013

Mr Lova Lova

I tak minęło kilka wieczorów i poranków i nastał weekend...
Tym razem wybraliśmy się do osławionego Negril. W owym czasie odbywał się tam równie sławny Reggaemarathon, w którym miało brać udział kilkoro naszych znajomych, w tym Ksiądz Zack i Richard, wolontariusz mieszkający z braćmi zakonnymi w budynku obok nas, a także fizjoterapeuci z naszej Kliniki. My niestety, nie ćwiczyłyśmy w tym czasie zanadto, nie chcąc się więc zbłaźnić, wybrałyśmy opcję bardziej leniwą w postaci kibicowania i leżenia plackiem na plaży. Żeby dostać się do Negril, musiałybyśmy prawdopodobnie zmieniać taksówki i busiki niezliczoną ilość razy, jednak, szczęśliwie, Ksiądz miał jeszcze dla nas miejsce w swoim jeepie. Na pace. Nie przeszkodziło nam to zbytnio, wręcz przeciwnie – większość z nas nigdy nie podróżowała tym sposobem, co stanowiło dodatkową atrakcję. Pierwsza część trasy odbyła się w warunkach niemal komfortowych – rozłożyłyśmy się z Martą na materacu z tyłu i podziwiałyśmy widoki, od czasu do czasu machając majestatycznie do lokalsów. W Santa Cruz dosiadły się jednak Domi, Basia i Marysia i mimo ich niedużych gabarytów zrobiło się dość ciasno. Domi miała jednak tyle szczęścia w nieszczęściu (tego tygodnia przeszła małą operację dłoni na podłodze kliniki w Santa), że mogła podróżować w środku, jednak na jej miejsce na pace przydzielono nam uczennicę z „naszej” szkoły. Żeby osłodzić sobie trud podróży, użyłyśmy staropolskiego sposobu uprzyjemniania sobie czasu i droga minęła w miarę szybko i przyjemnie ;). 


Podróżowanie na pace


W Negril nie marnowałyśmy czasu na rozpakowywanie się w hotelu – zaraz pobiegłyśmy na plażę. W lokalnym barze zamówiłyśmy sobie przepyszne drinki o wdzięcznej nazwie Dirty Banana (piątkowa promocja - 2 napoje w cenie jednego!). Na jednej kolejce się nie skończyło... Był też i czas na kąpiel w morzu, i na „siatkówkę plażową”. 


Bar w White Sands










Wieczorem, odpicowane wyruszyłyśmy „na miasto”, skuszone atrakcjami wydarzenia zwanego Pasta Party. Podobno po wniesieniu opłaty w wysokości 20 USD (dla uczestników maratonu gratis) miało się możliwość najedzenia i napicia do woli. Podobno, bo na miejscu się okazało, że co prawda makaron możemy wsuwać bez ograniczeń, jednak piwo jest już tylko dla tych, co następnego dnia biegną. No cóż, bardzo mądrze. Na szczęście czas uprzyjemniły nam występy przeróżnych wykonawców oraz pewnego starszego pana, radośnie pląsającego do muzyki. Wydawało się, że facet ma nieskończone pokłady energii, gdyż kolejne osoby dołączały do niego i po chwili odpadały, a on hasał dalej. Pozazdrościć kondycji... Później postanowiłyśmy przenieść się na imprezę na plaży, jednak z powodu nadchodzącego wydarzenia sportowego kluby i bary świeciły pustkami. Najwyraźniej, poza kilkoma panami próbującymi wcisnąć nam nielegalne towary, nikt się nie fatygował na wieczorne wyjście i zrezygnowane wróciłyśmy do hotelu, zwłaszcza, że obiecałyśmy wstać wcześnie, dotrzeć na metę i kibicować naszym. 


Gdy już wreszcie udało się nam słodko zasnąć, o 4 rano rozpoczęło się dudnienie z głośników. Najwyraźniej ktoś ustawił sprzęt pod naszą miejscówką. To tłumaczyłoby, czemu pokój był tak tani. Przewracając się z boku na bok, miałyśmy nadzieję, że to tylko próba, że zaraz wyłączą muzykę i dadzą pospać... Niestety. Na Jamajce najwyraźniej nie obowiązuje cisza nocna, ale czego innego można się spodziewać po nazwie Reaggemarathon... Kakofonia dźwięków w końcu zmusiła nas do opuszczenia łóżka (w rozmiarze super-extra-kingsize na 5 osób). Zanim jednak dotarłyśmy na metę, położoną na drugim końcu kurortu, Ksiądz już zdążył zapomnieć o przebiegniętym dystansie (brał udział w półmaratonie) i sączył piwko pod palmami... Po drodze spotkałyśmy uśmiechniętego Richarda, który, pomimo 4. godziny biegu (ten z kolei poszedł na całość), wyglądał na całkiem rześkiego... Tylko pozazdrościć. Oczywiście, w trakcie marszu okazało się, że to właśnie pod naszymi oknami rozstawiono sprzęt grający najcięższego kalibru. Trzeba było jednak potargować się o cenę pokoju...

Wracając morzem, napotkałyśmy znowu pląsającego jegomościa, tym razem skaczącego wesoło w wodzie. Numerek na portkach wskazywał, że pan brał udział w maratonie. Ma facet siły... Próbował nawet nauczyć Księdza kroków swego szalonego tańca, Zack jednak nie dał rady zbyt długo podskakiwać ;). 


Rześki Richard


Tańcujący jegomość


Ksiądz i jego atrybuty


Nauka pląsania



Po standardowym wylegiwaniu się na plaży i zakupie kilogramów pamiątek (przy okazji popsułam jedyny w okolicy bankomat), czekała nas jeszcze jedna atrakcja – Ricks Cafe, czyli kawiarnia położona na skałach. Niestety, jestem zbyt wielkim tchórzem, ale Marta z Marysią się skusiły na skok do wody. Niestety, czas gonił, więc musieliśmy się z powrotem zapakować na tył jeepa i ruszyć w drogę powrotną...


Hopsa!




Na szczęście została nam jeszcze cała niedziela atrakcji. Postanowiłyśmy pojechać do YS Falls. Z Bull Savannah nie jest tak łatwo się wydostać w ten uświęcony dzień, taksówkarze mają wolne, a Ksiądz nie mógł nas podwieźć, bo go zwyczajnie nie było w okolicy. Pozostało tylko drałowanie na piechotę w upale... Wciąż jednak istniała nadzieja, że znajdziemy jakąś taryfę w oddalonym o 5 km Junction. Szłyśmy więc w kierunku tej mieściny, tracąc powoli siły. Wtedy właśnie w naszych głowach zaświtał pomysł złapania stopa. 15 sekund później siedziałyśmy już wygodnie w samochodzie ;). Kolejny etap Junction - Gutters pokonałyśmy taksówką, podobnie, jak Gutters – Santa Cruz i Santa Cruz – YS Falls. Na Jamajce istnieje umowa między taryfiarzami i nie wyjeżdżają oni poza określony rewir i jeżdżą tylko na określonej trasie, dlatego trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby przemieścić się z miejsca na miejsce. W dodatku taksówka czeka zawsze na maksymalne zapełnienie, a czasem też na nadwyżkę pasażerów. Z Santa jechałyśmy już na szczęście z Basią i Marysią, więc problem odpowiedniego obłożenia zniknął :).


YS Falls powitało nas opłatą w wysokości 17 USD i oczekującym traktorem z przyczepionym wagonikiem zawożącym spragnionych wrażeń turystów pod same wodospady. Widok zapierał dech w piersiach – woda kaskadowo opadająca z kilku poziomów, które, wydawało się, ciągną się bez końca. Na co było czekać – wskoczyłyśmy szybko w stroje kąpielowe, a przewodnik zapewnił nam pełną sesję zdjęciową, prowadząc po kolejnych poziomach wodospadu i wymyślając nam przeróżne pozy. Trzeba było jednak poruszać się bardzo ostrożnie, gdyż każdy nieprzemyślany krok mógł skutkować bolesnym upadkiem... Na jednym z poziomów można było skoczyć z rozhuśtanej liny. Moje tchórzostwo wzięło jednak górę i pozostało mi jedynie podziwianie odwagi pozostałych dziewczyn... 


YS Falls











Po wspinaczce w górę YS Falls postanowiłyśmy zrelaksować się w pobliskim basenie, niestety chmury deszczowe skutecznie nas przegoniły. Spotkałyśmy też w okolicy siostry z Polski urzędujące w Maggotty i doktora Andrzeja, internistę przebywającego chwilowo w okolicach. 

W drodze powrotnej z Santa znowu napotkałyśmy trudności natury migracyjnej. Taksówka zawiozła nas do Gutters, jednak szansa na złapanie czegoś do Junction/Bull Sav była raczej nikła. Stanęłyśmy więc przy drodze w nadziei na podwózkę przez jakąś dobrą duszę. Po kilku minutach zatrzymał się przy nas pan wracający z pogrzebu, mówiąc, że co prawda nie jedzie dokładnie tam, gdzie byśmy chciały, ale może nas wysadzić w miejscu, gdzie będzie bliżej do Junction. Wsiadłyśmy więc do jego wozu, w połowie drogi przestałyśmy jednak rozpoznawać okolicę. Gdy nas w końcu wysadził, okazało się, że co prawda do Junction jest już tylko 7 km, ale kompletnie nie mamy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Postanowiłyśmy więc iść dalej wzdłuż drogi. Nie przeszłyśmy 500 metrów, gdy zaczepił nas pewien facet pytając, co tu właściwie porabiamy. Opowiedziałyśmy mu, gdzie zmierzamy, na co stwierdził, że nie pozwoli nam samym błądzić po okolicy i podrzuci nas do Bull Savannah, tylko zmieni olej. Przy okazji przedstawił nas swojej żonie, Ruth, i zaprosił do domu. Cóż mogłyśmy począć, jak nie przyjąć zaproszenia. Małżonka naszego wybawiciela okazała się bardzo miłą kobieciną o skórze bielszej od nas. Pokazała nam album ze swojej ojczyzny – Bermudów, jednak po pewnym czasie zeszła na tematy swojego wyznania. Z rozmowy wynikło, że oboje z mężem są świadkami Jehowy i pomagają w budowie Kingdom Hall w Junction. Na szczęście, nie próbowali nas przekabacić na swoją stronę i po pokazaniu miliona zdjęć z dziennika budowy nowego obiektu zawieźli nas pod sam dom. Okazuje się, że autostopowanie na Jamajce nie jest takie trudne, jak wcześniej myślałyśmy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz