Weekend zapowiadał się co najmniej ciekawie.
Przyjechały do nas Basia i Domi z Santa Cruz, które bardzo
pozazdrościły nam chałupki i przyjaznej okolicy ;). Santa znajduje
się bardziej w centrum wyspy i w dodatku w dolinie, więc pogoda nie
jest tam tak sprzyjająca do życia, jak u nas. Na szczęście
wieczorem ksiądz Zack zabrał nas na Lobster Party, co wynagrodziło
im wszelkie trudy, a i nam dwóm przyniosło wytchnienie po ciężkim
tygodniu pracy. Niemałym wyzwaniem było upakowanie siedmiu osób do
jeepa Fathera (jechały z nami także znajome księdza – Prim i jej
siostra Ann) ale daliśmy wszyscy radę. Nie był to może szczyt
komfortu - Basia musiała siedzieć tyłem na podłokietniku, a Domi
na moich kolanach. Droga okazała się wyboista, co skutkowało
ciągłym uderzaniem głową o sufit, na szczęście obyło się bez
cięższych uszkodzeń mózgu. W końcu dotarliśmy do Alligator
Pond. Nasze homary były już prawie gotowe (zamówienia składa się
wcześniej). Po uiszczeniu opłaty w postaci 20 dolarów
amerykańskich mogliśmy korzystać z nieograniczonej ilości trunków
dostępnych w okolicznym barze – lobster był de facto
gratis ;). Niecierpliwie czekaliśmy, aż danie główne zagości na
naszych talerzach. W końcu przemiła właścicielka przybytku
przyniosła wielki półmisek pełen ogromnych homarów, a zaraz
potem michę wypełnioną po brzegi przeróżnymi rybami z cebulą i
marchewką. Mimo zachęcającego widoku, z początku każda z nas
podeszła z rezerwą do konsumpcji, jednak nasze obawy okazały się
bezpodstawne – skorupiaki okazały się przepyszne. Idealnie
doprawione, lekko pikantne. Palce lizać! Ryby też okazały się
wyśmienite. Marta, jako jedyna z nas, skusiła się na schrupanie
rybich głów, smakujących podobno jak chipsy. Uwierzyłyśmy jej na
słowo ;). Jedzenia było tyle, że ledwo dałyśmy radę wszystko
wsunąć, więc dostałyśmy zapakowane ogony homarów do odgrzania
na później. Tego wieczoru okazało się też, jak wiele Zack jest w
stanie wypić piwek i wciąż gadać do rzeczy. Wynik całkiem
niezły, jak na Kenijczyka...
|
Bar w Alligator Pond |
|
|
|
Ann za barem |
|
Nasze homary, mniam! |
|
|
|
Poza rybna - Ann, kawałek Prim, Frania, Marta, Domi i Basia | | | | | | | | | |
|
Kiedy już myślałyśmy, że to koniec atrakcji
na ten wieczór, przypomniałyśmy sobie, że miałyśmy jeszcze
zaproszenie na... imprezę pogrzebową. Nie mogłyśmy przepuścić
okazji poznania tutejszych zwyczajów funeralnych. Na miejscu, gdzie
miała odbywać się stypa, powitał nas wielki, biały namiot bez
ścian, w którym znajdowało się mnóstwo osób. Reszta, która się
nie pomieściła, zajmowała duży plac wokół. Najwyraźniej
przyszła tu cała wioska. Wszystkiemu towarzyszyła skoczna muzyka
grana na żywo. No dobrze, to gdzie jest ta stypa, zapytałyśmy
księdza... Tak, ta absurdalnie wesoła impreza okazała się tym,
czego szukałyśmy... W życiu żadna z nas by nie uwierzyła... Na
środku namiotu tańcował jakiś dziadek, ochoczo wywijając
biodrami, towarzyszyła mu spora grupa ludzi próbujących mu
dorównać. Obok inny mężczyzna w kolorowej czapce bez
skrępowania palił wielkiego skręta. Mikrofon wyrywali sobie
nawzajem lokalni reggae-artyści, chcący pośpiewać „żałobne”
pieśni... Cóż, doszłyśmy do wniosku, że jak umierać, to tylko
na Jamajce...
|
Impreza pogrzebowa - wszyscy piją i palą |
W sobotni poranek ksiądz zabrał nas na
wycieczkę. Co prawda przyjechał już tylko z Prim, jednak komfort
jazdy zbytnio się nie zmienił i Basia znowu musiała dzielnie
wytrzymać jazdę tyłem. Na szczęście droga do celu, jakim było
urocze Lovers' Leap, nie była drastycznie długa – tylko 12
jamajskich kilometrów. W praktyce oznacza to ok. 30 minut jazdy. Gdy
znaleźliśmy się na miejscu, naszym oczom okazał się niesamowity
widok – wysoki klif schodzący do nefrytowego morza. Z tym miejscem
wiąże się pewna romantyczna, choć, jak to zwykle w takich
przypadkach bywa, tragiczna legenda. Otóż w XVIII wieku, para
niewolników zakochała się w sobie. Niestety, ich właściciel miał
chrapkę na dziewczynę, więc postanowił sprzedać chłopaka do
innej posiadłości, żeby ten nie wchodził mu w drogę. Kochankowie
bardzo bali się rozłąki, więc próbowali uciec. Pan zauważył
ich zniknięcie, ruszył w pościg, aż zagnał parę w pobliże
klifu. Ci, mając do wyboru albo skoczyć z wysokości, albo zostać
rozdzielonymi, postanowili wybrać to pierwsze, ginąc w swoich
objęciach. Dziś w tym miejscu stoi restauracja z niesamowitym
widokiem, a na pamiątkę zakochanych postawiono średnio urokliwy
pomnik.
|
Latarnia morska w Lovers' Leap |
|
Widok z restauracji |
|
Pomnik zakochanych |
Naszym dalszym celem była miejscowość Treasure
Beach. Czyli kolejne 15 jamajskich kilometrów. Nazwa mówi wszystko.
Po prostu jest tam cudownie. Odpoczęliśmy w hotelowym barze, pijąc
pierwsze tego dnia piwko i podziwiając polującego na ryby pelikana.
Potem wybraliśmy się na pizzę (jedyne danie w okolicy zawierające
namiastkę warzyw, których nam tu baaardzo brakuje) do pobliskiej
restauracyjki. Zajadaliśmy podziwiając piękno natury... A w drodze
powrotnej, żeby było sprawiedliwie, zaszczytne miejsce na
podłokietniku kierowcy zajęła Domi. Marta i ja jesteśmy na
szczęście za duże ;).
|
Treasure Beach |
|
Też Treasure Beach |
|
I Treasure Beach dla odmiany |
W niedzielę niestety dziewczęta powróciły do
Santa, a my, skuszone wizją ujrzenia blichtru stolicy, pojechałyśmy
z parafianami do Kingston. Pozostali uczestnicy wyruszyli tam na mszę
ordynacyjną jakiegoś młodego księdza, my miałyśmy jednak zamiar
się urwać i trochę pozwiedzać. Przejeżdżając przez pół-wymarłe
downtown, zastanawiałyśmy się, czy to rzeczywiście stolica, czy
raczej jakaś opuszczona dziura (i piszę to jako amatorka urbexu - niestety okolica jest zajęta przez gangi)... Dojechaliśmy do katedry,
znajdującej się niestety w tej niezbyt zachęcającej dzielnicy, a
ksiądz zabronił nam wychodzenia poza ogrodzony teren. Oczywiście
zignorowałyśmy ten zakaz, ale wkrótce tego pożałowałyśmy –
ledwo po przejściu dwóch kroków za bramą, w naszym kierunku
poleciały dzikie okrzyki, a dwóch facetów siedzących w
zrujnowanej kamieniczce naprzeciwko postanowiło wyjść nam na
spotkanie. Odwróciłyśmy się więc czym prędzej i schowałyśmy w
katedrze, nie będąc do końca świadomymi, że wpakowałyśmy się
w kolejną pułapkę w postaci 3,5-godzinnej mszy... Bębnom i
chóralnym śpiewom nie było końca... Ledwo żywe, odwodnione i
głodne, z trudem przetrwałyśmy. Gdy opuszczaliśmy świątynię,
było już zupełnie ciemno. I tyle z naszego zwiedzania...
|
Kingston zwiedzane zza bramy |
|
Stołeczny blichtr |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz