poniedziałek, 16 grudnia 2013

Plaże i homary, czyli typowy weekend na Jamajce

Weekend zapowiadał się co najmniej ciekawie. Przyjechały do nas Basia i Domi z Santa Cruz, które bardzo pozazdrościły nam chałupki i przyjaznej okolicy ;). Santa znajduje się bardziej w centrum wyspy i w dodatku w dolinie, więc pogoda nie jest tam tak sprzyjająca do życia, jak u nas. Na szczęście wieczorem ksiądz Zack zabrał nas na Lobster Party, co wynagrodziło im wszelkie trudy, a i nam dwóm przyniosło wytchnienie po ciężkim tygodniu pracy. Niemałym wyzwaniem było upakowanie siedmiu osób do jeepa Fathera (jechały z nami także znajome księdza – Prim i jej siostra Ann) ale daliśmy wszyscy radę. Nie był to może szczyt komfortu - Basia musiała siedzieć tyłem na podłokietniku, a Domi na moich kolanach. Droga okazała się wyboista, co skutkowało ciągłym uderzaniem głową o sufit, na szczęście obyło się bez cięższych uszkodzeń mózgu. W końcu dotarliśmy do Alligator Pond. Nasze homary były już prawie gotowe (zamówienia składa się wcześniej). Po uiszczeniu opłaty w postaci 20 dolarów amerykańskich mogliśmy korzystać z nieograniczonej ilości trunków dostępnych w okolicznym barze – lobster był de facto gratis ;). Niecierpliwie czekaliśmy, aż danie główne zagości na naszych talerzach. W końcu przemiła właścicielka przybytku przyniosła wielki półmisek pełen ogromnych homarów, a zaraz potem michę wypełnioną po brzegi przeróżnymi rybami z cebulą i marchewką. Mimo zachęcającego widoku, z początku każda z nas podeszła z rezerwą do konsumpcji, jednak nasze obawy okazały się bezpodstawne – skorupiaki okazały się przepyszne. Idealnie doprawione, lekko pikantne. Palce lizać! Ryby też okazały się wyśmienite. Marta, jako jedyna z nas, skusiła się na schrupanie rybich głów, smakujących podobno jak chipsy. Uwierzyłyśmy jej na słowo ;). Jedzenia było tyle, że ledwo dałyśmy radę wszystko wsunąć, więc dostałyśmy zapakowane ogony homarów do odgrzania na później. Tego wieczoru okazało się też, jak wiele Zack jest w stanie wypić piwek i wciąż gadać do rzeczy. Wynik całkiem niezły, jak na Kenijczyka... 


Bar w Alligator Pond


Ann za barem
 
Nasze homary, mniam!

 
Poza rybna - Ann, kawałek Prim, Frania, Marta, Domi i Basia
Kiedy już myślałyśmy, że to koniec atrakcji na ten wieczór, przypomniałyśmy sobie, że miałyśmy jeszcze zaproszenie na... imprezę pogrzebową. Nie mogłyśmy przepuścić okazji poznania tutejszych zwyczajów funeralnych. Na miejscu, gdzie miała odbywać się stypa, powitał nas wielki, biały namiot bez ścian, w którym znajdowało się mnóstwo osób. Reszta, która się nie pomieściła, zajmowała duży plac wokół. Najwyraźniej przyszła tu cała wioska. Wszystkiemu towarzyszyła skoczna muzyka grana na żywo. No dobrze, to gdzie jest ta stypa, zapytałyśmy księdza... Tak, ta absurdalnie wesoła impreza okazała się tym, czego szukałyśmy... W życiu żadna z nas by nie uwierzyła... Na środku namiotu tańcował jakiś dziadek, ochoczo wywijając biodrami, towarzyszyła mu spora grupa ludzi próbujących mu dorównać. Obok inny mężczyzna w kolorowej czapce bez skrępowania palił wielkiego skręta. Mikrofon wyrywali sobie nawzajem lokalni reggae-artyści, chcący pośpiewać „żałobne” pieśni... Cóż, doszłyśmy do wniosku, że jak umierać, to tylko na Jamajce...

Impreza pogrzebowa - wszyscy piją i palą

W sobotni poranek ksiądz zabrał nas na wycieczkę. Co prawda przyjechał już tylko z Prim, jednak komfort jazdy zbytnio się nie zmienił i Basia znowu musiała dzielnie wytrzymać jazdę tyłem. Na szczęście droga do celu, jakim było urocze Lovers' Leap, nie była drastycznie długa – tylko 12 jamajskich kilometrów. W praktyce oznacza to ok. 30 minut jazdy. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, naszym oczom okazał się niesamowity widok – wysoki klif schodzący do nefrytowego morza. Z tym miejscem wiąże się pewna romantyczna, choć, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, tragiczna legenda. Otóż w XVIII wieku, para niewolników zakochała się w sobie. Niestety, ich właściciel miał chrapkę na dziewczynę, więc postanowił sprzedać chłopaka do innej posiadłości, żeby ten nie wchodził mu w drogę. Kochankowie bardzo bali się rozłąki, więc próbowali uciec. Pan zauważył ich zniknięcie, ruszył w pościg, aż zagnał parę w pobliże klifu. Ci, mając do wyboru albo skoczyć z wysokości, albo zostać rozdzielonymi, postanowili wybrać to pierwsze, ginąc w swoich objęciach. Dziś w tym miejscu stoi restauracja z niesamowitym widokiem, a na pamiątkę zakochanych postawiono średnio urokliwy pomnik. 

Latarnia morska w Lovers' Leap


Widok z restauracji


Pomnik zakochanych


Naszym dalszym celem była miejscowość Treasure Beach. Czyli kolejne 15 jamajskich kilometrów. Nazwa mówi wszystko. Po prostu jest tam cudownie. Odpoczęliśmy w hotelowym barze, pijąc pierwsze tego dnia piwko i podziwiając polującego na ryby pelikana. Potem wybraliśmy się na pizzę (jedyne danie w okolicy zawierające namiastkę warzyw, których nam tu baaardzo brakuje) do pobliskiej restauracyjki. Zajadaliśmy podziwiając piękno natury... A w drodze powrotnej, żeby było sprawiedliwie, zaszczytne miejsce na podłokietniku kierowcy zajęła Domi. Marta i ja jesteśmy na szczęście za duże ;).

Treasure Beach


Też Treasure Beach


I Treasure Beach dla odmiany


W niedzielę niestety dziewczęta powróciły do Santa, a my, skuszone wizją ujrzenia blichtru stolicy, pojechałyśmy z parafianami do Kingston. Pozostali uczestnicy wyruszyli tam na mszę ordynacyjną jakiegoś młodego księdza, my miałyśmy jednak zamiar się urwać i trochę pozwiedzać. Przejeżdżając przez pół-wymarłe downtown, zastanawiałyśmy się, czy to rzeczywiście stolica, czy raczej jakaś opuszczona dziura (i piszę to jako amatorka urbexu - niestety okolica jest zajęta przez gangi)... Dojechaliśmy do katedry, znajdującej się niestety w tej niezbyt zachęcającej dzielnicy, a ksiądz zabronił nam wychodzenia poza ogrodzony teren. Oczywiście zignorowałyśmy ten zakaz, ale wkrótce tego pożałowałyśmy – ledwo po przejściu dwóch kroków za bramą, w naszym kierunku poleciały dzikie okrzyki, a dwóch facetów siedzących w zrujnowanej kamieniczce naprzeciwko postanowiło wyjść nam na spotkanie. Odwróciłyśmy się więc czym prędzej i schowałyśmy w katedrze, nie będąc do końca świadomymi, że wpakowałyśmy się w kolejną pułapkę w postaci 3,5-godzinnej mszy... Bębnom i chóralnym śpiewom nie było końca... Ledwo żywe, odwodnione i głodne, z trudem przetrwałyśmy. Gdy opuszczaliśmy świątynię, było już zupełnie ciemno. I tyle z naszego zwiedzania...
 
Kingston zwiedzane zza bramy


Stołeczny blichtr

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz