Jedną
z wielu atrakcji z "to-do-list" na Jamajce jest
niewątpliwie Pelican Bar. Znajduje się on na mieliźnie położonej
ok. kilometra od stałego lądu i dostać się do niego można
jedynie za pomocą łodzi. Niestety, taka wycieczka kosztuje i to
niemało, bo ok. 40 USD za osobę - zbyt wiele jak na nadwyrężoną
mocno kieszeń wolontariusza. Z pomocą przyszła nam jednak Brooke.
Na Stroke Camp przybyło w końcu tyle osób, że udało się
wynegocjować korzystną zniżkę - 25 dolców/os i to w dodatku z
kolacją. Nawet Ksiądz dał się zwieźć na pokuszenie, a i
dziewczyny z Santa też nie odmówiły sobie tej przyjemności.
Mieliśmy więc komplet!
|
Komplet |
Wyruszyliśmy
w piątek po południu w kierunku Treasure Beach, zaraz po uroczystym
zakończeniu Campu, po drodze zahaczając o wizytę domową
(pacjentka z bólami kostno-stawowymi, bardzo uparta i niestosująca
się do zaleceń). Na miejscu wskoczyliśmy do łódek i pognaliśmy
w kierunku upragnionego celu. Niestety, nie udało się nam spotkać
po drodze żadnego delfina, jak nam obiecano... Podróż morzem
wzdłuż lądu trwała ok. pół godziny, gdy wreszcie naszym oczom
ukazał się Pelican Bar, stojący dosłownie pośrodku niczego.
Sklecony z desek różnej długości i pokryty strzechą z liści
palmowych nie wydawał się najstabilniejszy, ale okazało się na
szczęście, że jest inaczej – podłoga się nie zarwała i nikt
się utopił :). Jedynym problemem był brak toalety... Albo raczej
jej obecność wszędzie wokół, jak kto woli. Na szczęście fale
morskie rozcieńczają wszelakie niespodzianki do stężeń
homeopatycznych ;). Biedny Ksiądz tym razem nie spożył zbyt wiele
ulubionego trunku, najprawdopodobniej dlatego, że nie zabrał
kąpielówek, niezbędnych do przedostania się do tamtejszego
„kibelka”... Spędziliśmy całe popołudnie taplając
się w wodzie (uwaga na jeżowce!) i sącząc piwka. Zachód słońca
w Pelican Bar okazał się niezwykle malowniczy. Chociaż, być może
owo wrażenie wynikło z faktu, że nigdy wcześniej nie udało
się nam zaobserwować podobnego zjawiska na Jamajce (zazwyczaj w
ostatniej chwili, znienacka, nadciągają chmury, otulając słońce
zasłoną tajemnicy)... Po kolacji zjedzonej już na lądzie
zainicjowałyśmy tany na lokalnym parkiecie, w nasze ślady poszła
cała amerykańska ekipa. DJ puszczał srogie hity w typie „Gangnam
Style” czy „Macarena”. Imprezowalibyśmy zapewne do rana, gdyby
nie fakt, że fizjoterapeuci następnego dnia wyjeżdżali do
Stanów... Na szczęście w Nowym Roku Brooke i Beth do nas wracają!
|
Płyniemy!
|
Pelican Bar na horyzoncie!
|
|
"Molo"
Focia z Brooke
|
|
Już po zachodzie... |
|
Czas
gonił wszystkich, a my wciąż nie wiedziałyśmy, co robić w
Święta, a, co najgorsze, zupełnie nie miałyśmy planów
sylwestrowych. Pewien pomysł, tlący się nam w głowach, wydawał
się nieosiągalny finansowo. Na szczęście po kilku długich
rozmowach na Skype udało się przekonać naszych kredytodawców
(czyt. rodziców) o niezwykłych korzyściach płynących z wyjazdu.
Pozostała jedynie kwestia biletów. W sobotę, 21 grudnia,
zadzwoniłyśmy w końcu do firmy przewozowej, aby zapytać o wolne
miejsca w samolocie linii Aerogaviota na termin 25 grudnia - 1
stycznia. Jeszcze są. I co teraz? Szybka decyzja i... Bierzemy!
Jupi! Lecimy na Kubę!!!
Wieczorem
wyskoczyłyśmy z Księdzem Zackiem i świeżo wyświęconym brotherem Bradem (a obecnie już faderem Bradem, na którego
święceniach w Kingston omal nie zakończyłyśmy żywota) do
Little Ochi. Niestety, 50 szalonych zakrętów dało nam się we
znaki i straciłyśmy apetyt, a i rozmowa z Bradem się nie kleiła.
Byłyśmy nawet na tyle uprzejme, że starałyśmy się nie używać
polskiego i komunikować się między sobą jedynie w ingliszu,
Brother okazał się niestety sztywniakiem gadającym tylko o
kościelnych sprawach. No nic, nie sprawił na nas najlepszego
wrażenia i najprawdopodobniej vice versa, bo na niedzielnej
mszy podczas znaku pokoju podszedł uścisnąć dłoń ze wszystkimi
poza nami. No cóż, na prawdę się starałyśmy. Nie będzie
miejscówki wypadowej w Port Antonio, którą miałyśmy zamiar
ugrać. Trudno, obejdzie się.
|
Little Ochi |
Po
tysiąckrotnym przekładaniu terminów udało nam się w końcu
ustalić kolację u kenijskich sióstr na niedzielne popołudnie. Po
tradycyjnym już złapaniu stopa do Junction wsiadłyśmy z Martą w
taryfę do Gutters, a potem do Santa. Przy okazji wzbudziłyśmy
niemały zachwyt u współtowarzysza wyprawy, matematyka. Całą
drogę obsypywał nas komplementami, jakie to jesteśmy piękne i
mądre, po tym, jak wykazałyśmy się znajomością podstawowych
pierwiastków chemicznych. Koleś nie mógł zamknąć ust ze
zdumienia, jakby siedziały obok niego nie dwie skromne wolontariuszki, lecz najmądrzejsze istoty na świecie. "Skąd wy tyle wiecie?!" - pytał. "Yyyy,
chodziłyśmy w końcu do szkół..." - brzmiała nasza jakże
inteligentna odpowiedź. Wygląda na to, że poziom szkolnictwa na
Jamajce wciąż pozostawia wiele do życzenia...
Siostry
z Nairobi nakarmiły nas kilogramami pyszności, na deser zostawiając
prezenty świąteczne (torby z kolorowymi napisami, a dla dziewczyn z
Santa dodatkowo koszulki i ręczniki w jamajskich barwach). Od nas
dostały kubeczki i polskie konfitury. Wszystko dokumentował ksiądz
Boni z odległości, nie wiedzieć czemu, zaledwie kilku centymetrów.
Przy okazji próbował nam wmówić, jakże jesteśmy fotogeniczne.
Wkrótce zrobiło się ciemno, a przed Martą i mną stanęła czarna
wizja autostopowania do Bull Sav po nocy, bo przecież dzień święty
tu się święci i taksówki niet... Jednak ksiądz zadeklarował
się, że nas zawiezie. Odetchnęłyśmy z ulgą... Jak się potem
okazało, pochopnie. Podróż upłynęła w podskokach na każdej
małej dziurze, nagłym hamowaniu co chwilę i gubieniu drogi...
Towarzyszył nam nigeryjski gospel puszczony na cały regulator, więc
o poobiedniej drzemce mogłyśmy tylko pomarzyć. Na szczęście o
przyczynie tego stanu rzeczy dowiedziałyśmy się dopiero po
dotarciu do domu (obyło się bez choroby wibracyjnej, ufff). Otóż ksiądz Boni jest... niemalże ślepy (my zastanawiałyśmy się
dodatkowo nad głuchotą). Msze odprawia ze specjalnych ksiąg
wyposażonych w tak wielką czcionkę, że na stronie mieści się
zaledwie kilka zdań. W dodatku okulary uważa za zbędny dodatek.
Postanowiłyśmy już więcej nie narażać życia i następnym razem
rozsądnie podziękować. Bezpieczniej łapać stopa w ciemnym lesie.
|
Prezenty chyba się spodobały |
________________
* Wet light-skinned people ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz