środa, 15 stycznia 2014

Wetiweti klier skin piipl*

Jedną z wielu atrakcji z "to-do-list" na Jamajce jest niewątpliwie Pelican Bar. Znajduje się on na mieliźnie położonej ok. kilometra od stałego lądu i dostać się do niego można jedynie za pomocą łodzi. Niestety, taka wycieczka kosztuje i to niemało, bo ok. 40 USD za osobę - zbyt wiele jak na nadwyrężoną mocno kieszeń wolontariusza. Z pomocą przyszła nam jednak Brooke. Na Stroke Camp przybyło w końcu tyle osób, że udało się wynegocjować korzystną zniżkę - 25 dolców/os i to w dodatku z kolacją. Nawet Ksiądz dał się zwieźć na pokuszenie, a i dziewczyny z Santa też nie odmówiły sobie tej przyjemności. Mieliśmy więc komplet! 

Komplet
Wyruszyliśmy w piątek po południu w kierunku Treasure Beach, zaraz po uroczystym zakończeniu Campu, po drodze zahaczając o wizytę domową (pacjentka z bólami kostno-stawowymi, bardzo uparta i niestosująca się do zaleceń). Na miejscu wskoczyliśmy do łódek i pognaliśmy w kierunku upragnionego celu. Niestety, nie udało się nam spotkać po drodze żadnego delfina, jak nam obiecano... Podróż morzem wzdłuż lądu trwała ok. pół godziny, gdy wreszcie naszym oczom ukazał się Pelican Bar, stojący dosłownie pośrodku niczego. Sklecony z desek różnej długości i pokryty strzechą z liści palmowych nie wydawał się najstabilniejszy, ale okazało się na szczęście, że jest inaczej – podłoga się nie zarwała i nikt się utopił :). Jedynym problemem był brak toalety... Albo raczej jej obecność wszędzie wokół, jak kto woli. Na szczęście fale morskie rozcieńczają wszelakie niespodzianki do stężeń homeopatycznych ;). Biedny Ksiądz tym razem nie spożył zbyt wiele ulubionego trunku, najprawdopodobniej dlatego, że nie zabrał kąpielówek, niezbędnych do przedostania się do tamtejszego „kibelka”... Spędziliśmy całe popołudnie taplając się w wodzie (uwaga na jeżowce!) i sącząc piwka. Zachód słońca w Pelican Bar okazał się niezwykle malowniczy. Chociaż, być może owo wrażenie wynikło z faktu, że nigdy wcześniej nie udało się nam zaobserwować podobnego zjawiska na Jamajce (zazwyczaj w ostatniej chwili, znienacka, nadciągają chmury, otulając słońce zasłoną tajemnicy)... Po kolacji zjedzonej już na lądzie zainicjowałyśmy tany na lokalnym parkiecie, w nasze ślady poszła cała amerykańska ekipa. DJ puszczał srogie hity w typie „Gangnam Style” czy „Macarena”. Imprezowalibyśmy zapewne do rana, gdyby nie fakt, że fizjoterapeuci następnego dnia wyjeżdżali do Stanów... Na szczęście w Nowym Roku Brooke i Beth do nas wracają!

Płyniemy!


 
Pelican Bar na horyzoncie!

 
 
"Molo"




Focia z Brooke


Już po zachodzie...
Czas gonił wszystkich, a my wciąż nie wiedziałyśmy, co robić w Święta, a, co najgorsze, zupełnie nie miałyśmy planów sylwestrowych. Pewien pomysł, tlący się nam w głowach, wydawał się nieosiągalny finansowo. Na szczęście po kilku długich rozmowach na Skype udało się przekonać naszych kredytodawców (czyt. rodziców) o niezwykłych korzyściach płynących z wyjazdu. Pozostała jedynie kwestia biletów. W sobotę, 21 grudnia, zadzwoniłyśmy w końcu do firmy przewozowej, aby zapytać o wolne miejsca w samolocie linii Aerogaviota na termin 25 grudnia - 1 stycznia. Jeszcze są. I co teraz? Szybka decyzja i... Bierzemy! Jupi! Lecimy na Kubę!!!

Wieczorem wyskoczyłyśmy z Księdzem Zackiem i świeżo wyświęconym brotherem Bradem (a obecnie już faderem Bradem, na którego święceniach w Kingston omal nie zakończyłyśmy żywota) do Little Ochi. Niestety, 50 szalonych zakrętów dało nam się we znaki i straciłyśmy apetyt, a i rozmowa z Bradem się nie kleiła. Byłyśmy nawet na tyle uprzejme, że starałyśmy się nie używać polskiego i komunikować się między sobą jedynie w ingliszu, Brother okazał się niestety sztywniakiem gadającym tylko o kościelnych sprawach. No nic, nie sprawił na nas najlepszego wrażenia i najprawdopodobniej vice versa, bo na niedzielnej mszy podczas znaku pokoju podszedł uścisnąć dłoń ze wszystkimi poza nami. No cóż, na prawdę się starałyśmy. Nie będzie miejscówki wypadowej w Port Antonio, którą miałyśmy zamiar ugrać. Trudno, obejdzie się.

Little Ochi

Po tysiąckrotnym przekładaniu terminów udało nam się w końcu ustalić kolację u kenijskich sióstr na niedzielne popołudnie. Po tradycyjnym już złapaniu stopa do Junction wsiadłyśmy z Martą w taryfę do Gutters, a potem do Santa. Przy okazji wzbudziłyśmy niemały zachwyt u współtowarzysza wyprawy, matematyka. Całą drogę obsypywał nas komplementami, jakie to jesteśmy piękne i mądre, po tym, jak wykazałyśmy się znajomością podstawowych pierwiastków chemicznych. Koleś nie mógł zamknąć ust ze zdumienia, jakby siedziały obok niego nie dwie skromne wolontariuszki, lecz najmądrzejsze istoty na świecie. "Skąd wy tyle wiecie?!" - pytał. "Yyyy, chodziłyśmy w końcu do szkół..." - brzmiała nasza jakże inteligentna odpowiedź. Wygląda na to, że poziom szkolnictwa na Jamajce wciąż pozostawia wiele do życzenia...

Siostry z Nairobi nakarmiły nas kilogramami pyszności, na deser zostawiając prezenty świąteczne (torby z kolorowymi napisami, a dla dziewczyn z Santa dodatkowo koszulki i ręczniki w jamajskich barwach). Od nas dostały kubeczki i polskie konfitury. Wszystko dokumentował ksiądz Boni z odległości, nie wiedzieć czemu, zaledwie kilku centymetrów. Przy okazji próbował nam wmówić, jakże jesteśmy fotogeniczne. Wkrótce zrobiło się ciemno, a przed Martą i mną stanęła czarna wizja autostopowania do Bull Sav po nocy, bo przecież dzień święty tu się święci i taksówki niet... Jednak ksiądz zadeklarował się, że nas zawiezie. Odetchnęłyśmy z ulgą... Jak się potem okazało, pochopnie. Podróż upłynęła w podskokach na każdej małej dziurze, nagłym hamowaniu co chwilę i gubieniu drogi... Towarzyszył nam nigeryjski gospel puszczony na cały regulator, więc o poobiedniej drzemce mogłyśmy tylko pomarzyć. Na szczęście o przyczynie tego stanu rzeczy dowiedziałyśmy się dopiero po dotarciu do domu (obyło się bez choroby wibracyjnej, ufff). Otóż ksiądz Boni jest... niemalże ślepy (my zastanawiałyśmy się dodatkowo nad głuchotą). Msze odprawia ze specjalnych ksiąg wyposażonych w tak wielką czcionkę, że na stronie mieści się zaledwie kilka zdań. W dodatku okulary uważa za zbędny dodatek. Postanowiłyśmy już więcej nie narażać życia i następnym razem rozsądnie podziękować. Bezpieczniej łapać stopa w ciemnym lesie.

Prezenty chyba się spodobały
________________
* Wet light-skinned people ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz