środa, 25 grudnia 2013

Daisy D., you made my day!

90 lat i 80 kilogramów słodyczy. Na pierwszej wizycie u tej przeuroczej staruszki byłyśmy po raz pierwszy w drugim tygodniu pobytu i już od pierwszego wejrzenia wiedziałyśmy, że na jednej wizycie się nie skończy. Ms. D. nie tak dawno wróciła do domu, a mieszka od nas 15 minut spacerem  pod górę, ze szpitala, w którym naprawiono jej (brak dokumentacji) złamanie szyjki kości udowej (najprawdopodobniej). Rana na udzie już się zagoiła. Pojawiły się za to odleżyny. Wstrętna, wielka odleżyna IV st. na kości krzyżowej i mniejsze rany III/IV na obu nogach. No pięknie… Oczyścić! Ale jak!? Gdzie? Czym? Przecież nie palcem, nie w łóżku. Stan higieniczny był niedopuszczalny. Bez ustanku, codziennie tłumaczyłam pewnej pani, odpowiedzialnej za zmianę pieluch, że na pewno sama nie chciałaby leżeć cały dzień we własnych odchodach przyklejonych jeszcze dookoła folią dla ocieplenia, uszczelnienia i uniemożliwienia parowania. Nie muszę dodawać chyba, że z powodu niezmiennej lokalizacji kości krzyżowej, cała rana znajdowała się pod pieluchą. Codziennie ten sam widok, płakać się chciało z bezsilności. Tylko Daisy pozostawała w tym wszystkim optymistką, ma świetne poczucie humoru. Oczywiście, mimo starannych zmian opatrunku, szybko wdało się zakażenie i szpital był konieczny. Nie było to rozwiązanie idealne, bo z tego samego miejsca dopiero co wypisano ją z odleżyną, nie było jednak innej rady. Daisy nie chciała dać się też nakłonić do picia, była strasznie odwodniona, z pewnością miała anemię, a tętno przez większość dnia sięgało 110. Wcześniej udało mi się zredukować jej leki przeciwnadciśnieniowe, bo na pięciu przyjmowanych tabletkach wartości ledwo osiągały 90/50, a sama pacjentka tak osłabła, że trudno jej było podnieść głowę. Z dobrym ciśnieniem i w dobrym humorze, wraz z Brooke i Larrym, dwójką rehabilitantów, zawieźliśmy Daisy do szpitala w bagażniku ich SUV. Jakimś cudem, Patsy znalazła w naszym magazynie materac przeciwodleżynowy!, na którym podróż nie była bardzo uciążliwa. Larry, wciśnięty w kąt bagażnika, łaskotał ją w stopę, a ona śmiała się i żartowała całą drogę. Stara flirciara :).



Szpitalny triage przebiegał dla nas niepomyślnie i zanosiło się na długie godziny oczekiwania. Część czasu spędziliśmy przy naszej pacjentce, łamiąc wszystkie szpitalne reguły dotyczące towarzyszenia pacjentowi w SOR. Jeden pacjent - jedna osoba, jedna Daisy - cztery osoby. Utrzymywaliśmy, że pacjentka musi być ciągle przekręcana z boku na bok i tylko my wiemy jak to robić. W końcu znudziło im się upominanie nas na okrągło. Wchodziliśmy jakby nigdy nic, jakby nie było krat, strażników, detektorów metalu i przeszukiwania toreb, jakby to był normalny szpital, nasz szpital. Takich środków ostrożności nigdy jeszcze nie widziałam. Więzienie, nie szpital. Frania prawie skończyła w całodobowym areszcie, po tym jak uwieczniła na zdjęciu drzwi i kawałek lady oddziału chirurgii. Czekaliśmy w nieskończoność (czyli od 16 do 1 w nocy), z małą przerwą na burgera z kurczakiem i guawą i nieskuteczne poszukiwanie domina (facet zaprowadził nas do Pizzy Domino’s, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy, zwłaszcza, że domino jest tutaj dostępne niemal w każdym sklepie, w odróżnieniu od pizzy), czekaliśmy wytrwale, czekaliśmy na próżno. O pierwszej w nocy okazało się, że nie ma łóżek i że Daisy po całonocnym oczekiwaniu najpewniej zostanie przyjęta dopiero rano. Udało się, odleżynę oczyszczono, pacjentką nawodniono i w stanie zadowalającym, według opinii lokalnej, po 4 dniach odesłano do domu…


cdn.

2 komentarze:

  1. Dziewczyny! W tym tygodniu przypadkowo znalazłam Waszego bloga i jestem zachwycona! Mocno trzymam kciuki za Was i czekam na więcej wpisów:) Jak udało Wam się zorganizować taki wolontariat? Pozdrowienia od tegorocznej stażystki;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękujemy za miłe słowa :). Co do całej organizacji wolontariatu, to miałyśmy duże wsparcie od koleżanek, które były na Jamajce rok przed nami, one dały nam kontakt do naszych jamajskich "pracodawców". Jednak z powodu licznych zawirowań, poleciałyśmy za własne pieniądze i praktycznie bez pomocy żadnych organizacji. Warto na pewno skontaktować się z Polską Misją Medyczną i/lub Medici Homini, oni co prawda pieniędzy żadnych nie dają, ale służą dużym wsparciem w innym zakresie. I trzeba pamiętać, że jak chce się uzyskać jakieś środki, należy pomyśleć o wolontariacie na poważnie co najmniej pół roku przed wyjazdem :)!
    Również pozdrawiamy i życzymy powodzenia :)

    OdpowiedzUsuń