9.12.13
W poniedziałek, gdy pełne energii
ruszyłyśmy dziarsko do kliniki, wydawało nam się, że na wszystko jesteśmy
przygotowane. W końcu z leczeniem przewlekłych chorób radzimy sobie tu całkiem
dobrze, jeśli tylko pacjenci chcą współpracować. Problemem,
który dostarczył Frani niezłych emocji był pacjent z zaostrzeniem astmy, czyli
ostry przypadek choroby przewlekłej. Pacjent świstał nad jednym płucem, a nad
drugim nie, jakby zupełnie nim nie oddychał, po przyłożeniu stetoskopu - nic, tylko złowieszcza
cisza... Ledwo był w stanie wymówić pojedyncze słowa. Co robić, od dwóch przeszło tygodni czekamy niecierpliwie na dostawę
jakichkolwiek leków rozszerzających ostrzela. Mamy wszystko inne, nebulizatory,
igły, strzykawki, sól do wstrzyknięć. Brakuje jedynie leków. Znalazło się jakieś
stare ipratropium do nebulizacji i doustny prednizon. Trochę pomogło,
ale nie był to efekt zadowalający. Frania chyba pół dnia się z nim męczyła,
powtarzając dawki leków, w końcu wrócił szmer - pęcherzykowy. Przyszła jeszcze pani
z kaszlem, który mógł, choć nie musiał, świadczyć o postępie niewydolności serca
(bo choć serce na rtg wielgachne, radiolodzy nie potrafili się na jego temat
jednoznacznie wypowiedzieć…). Kolejny koszmarek to zaledwie miesięczny
dzieciaczek z kaszlem krztuścowym i wymiotami. Szpital? Zakaźny? Był jeszcze
świąd całej skóry, wysypka bakteryjna, 3 przypadki nadciśnienia i dwoje
standardowych dzieci (infekcja górnych dróg oddechowych i biegunka).
Maleństwo z krztuścem |
10.12.13
Dzisiejsze przypadki:
grzybica stóp, zaburzenia lękowe z napadami paniki i
hipochondrią, zapalenie ucha środkowego z limfadenopatią, nadciśnienie tętnicze
u pacjenta z cukrzycą, nawracające zapalenie pęcherza, grzybica skóry
nieowłosionej, zapalenie spojówek, podejrzenie niedoczynności tarczycy, obrzęki
i alergiczne zapalenie spojówek u pacjenta z tetraplegią.
Na drinka z Xiędzem tym razem (bo z nim pije się trochę
drinków i jeszcze więcej Red Stripów),
wybrałyśmy się do Little Ochi, zamówiłyśmy jakiś ananasowo-rumowy o wdzięcznej
nazwie „Pussy foot”. Frani nawalił
aparat, ja nawaliłam w zupełności, bo wcale nie wzięłam swojego, więc będziemy musiały
jeszcze wrócić… Knajpa znajduje się na południowym wybrzeżu nieopodal niczego,
gdzieś pomiędzy naszym domem, a Alligator Pond. Jest mega fajna, stoi na samej
plaży, serwuje alkohole i świeże ryby, dodatkowo obsługa, skądinąd bardzo
uprzejma, ma zapędy dydaktyczne. Na miejscu dowiedziałyśmy się wszystkiego na
temat lion fish i dlaczego
postanowiono je wytępić. Najlepszą jednak częścią są puste łodzie stojące na
palach wbitych w piasek. Przykryte palmowymi liśćmi, służą za mini jadalnie dla
kilku-kilkunastu osób. Nienajgorsze miejsce na jakiś smaczny owoc morza. Słońce akurat schowało się za chmurami,
szkoda, bo zachody słońca to tutaj
podobno specialite de la maison.
11.12.13
W Junction - mieście oddalonym o godzinę drogi piechotą, o
100 jamajskich dolarów (ok. 1 USD) taksówką i o 10 minut opowieści i
wypytywania nas o wszystko przez kierowców, których udaje się złapać na stopa -
wczoraj odbywała się doroczna impreza adwentowa pod supermarketem. Scenę dla
samozwańczych artystów śpiewających coś
w stylu reggae-gansta-gospel z elementami country ustawiono dokładnie przed
wejściem. Łatwo sobie wyobrazić, że zrobienie zakupów graniczyło z cudem. Rozśpiewany
tłum gęstniał z każdą minutą. Przywitałyśmy się ze znajomymi, którym
przewodziła Patsy (na pierwszy rzut oka wygląda jak dobra ciocia, ale nigdy nie
opuści imprezy). Przecisnęłyśmy się jakoś z siatami na ulicę zastawioną
odpustowymi straganami oferującymi ciepłe zupy, grillowane kurczaki,
świecidełka, mini-wuwuzele i inne duperele w podobnym stylu. Kołatki, gwizdki,
grzechotki, czapki, kalosze, zegarki - czyli dosłownie wszystko, co można z łatwością
wcisnąć odurzonym rumem miejskim chórzystom. Zapowiadała się długa i głośna
noc. Tym razem miałyśmy jednak inne plany. Ruszyłyśmy, obładowane siatami, w
drogę do domu. Nie przeszłyśmy nawet 100 metrów, gdy z taksówki wychylił się
znajomy, jąkający się, taksówkarz. „Hey ddoc, nneed a ride?”:). No jasne!
Szybko wpakowałyśmy się do samochodu. Liczyłyśmy, co prawda, na stopa, ale przecież
w ciemności się nie wybrzydza.
A ciemność tutaj jest całkowita, rozgwieżdżona jak nigdzie
indziej, nie zepsuta przez brunatną łunę świateł miasta, aż boli. Ciemność, że
oko wykol, nastaje o 18.20, gdy słońce nagle znika za horyzontem (nie zachodzi,
po prostu znika) i ustaje, gdy słońce ni stąd ni zowąd, nagle o 6 rano pojawia
się na niebie. Wstać przed 6, to jak wstać w środku nocy. Jedyny czas, kiedy
można pobiegać w komfortowych warunkach, komfortowych, nie licząc obowiązkowej,
ściskającej uszy czołówki.
Zabawa była naprawdę świetna, bo gdy następnego dnia rano dokonałyśmy
rytualnego wychylenia się w celu oszacowaniu ilości pracy, okazało się, że
możemy wcale nie wychodzić z domu… Przed kliniką nie było nikogo. Pacjenci
zaspali :). Zaczęli się schodzić dopiero około 9.30.
Dzisiejsze przypadki:
eczema (nietolerancja mleka), grzybica skóry nieowłosionej,
przeziębienie, nadciśnienie tętnicze, podejrzenie PID, zapalenie bł. śluzowej
żołądka, przepuklina rozworu przełykowego z refluksem, astma (pan z poniedziałku - tym razem Frania odesłała go do szpitala), kandydoza.
Podobno o 14:15 należało pomyśleć życzenie, nie udało się…
byłyśmy w tym czasie zbyt zaabsorbowane śpiewaniem kolęd. Nie byłoby pewnie w
tym nic dziwnego (w końcu, choć nie widać, zbliżają się Święta), gdyby nie
fakt, że owo śpiewanie odbywało się w kościele, z ambony, do mikrofonu, a capella i przed tutejszymi licealistami.
Taka drobna przysługa dla Xiędza, który chciał, żeby dzieciaki usłyszały, jak
brzmią kolędy w innych częściach świata. Brzmiały tak sobie, bo back up z
laptopa wyłączył się jak na złość… więc trochę nazmyślałam, a Frania dzielnie
wtórowała. Na przygotowanie repertuaru miałyśmy dosłownie 10 minut. Padło na
„Gdy Śliczna Panna”- bo łatwo się śpiewa, „Przybieżeli do Betlejem Pasterze”-
bo jest radosne i łatwo się śpiewa i „Cicha noc”- żeby wszyscy mogli trzecią
zwrotkę zaśpiewać razem z nami, nie dlatego, że łatwo się śpiewa. Na trening
nie zostało wiele czasu, wypiłyśmy więc po Red
Stripie, licząc, że trochę pomoże na niedyspozycję głosową… Może piwo niekoniecznie pomogło w tym zakresie, ale udało mi się dzięki niemu przynajmniej wygłosić w miarę
składnie krótką mowę na temat polskich zwyczajów świątecznych, śledzie, opłatek
i takie tam, a potem zaczęłyśmy śpiewać. Nie będę się nad tym rozwodzić, obyło
się bez jajek i pomidorów:)
Xiądz obiecał zabrać nas na drinka w nagrodę za „You sounded
like angels”:) i zaprosił na seans filmowy. Niestety miałyśmy inne plany.
12.12.13
Dzisiejsze przypadki:
Zastrzyk z witaminy B12, eczema (alergia na białko mleka
krowiego), kurcze dłoni i stóp u pacjentki bez zaburzeń elektrolitowych,
przewlekła (9 miesięcy) biegunka u leżącej pacjentki po operacyjnym leczeniu
złamania szyjki kości udowej, nadciśnienie tętnicze u pacjentki z cukrzycą,
nadciśnienie tętnicze u pacjenta z astmą i zapaleniem stawów, POChP u pacjenta
z nadciśnieniem tętniczym i cukrzycą, alergia u pacjentki z
hipercholesterolemią i anemią, jęczmień (?) i wysypka u pacjenta, który
przyniósł nam arbuza i sweetsop:)
Pierogi dinner, część 1.
Obiecałyśmy Braciom Zakonnym pierogi w zamian za to, że goszczą nas u
siebie i ich kucharka karmi nas co środę… Niby nic takiego. Pierogi zrobić
każdy potrafi, komplikacje pojawiają się, gdy do ruskich brakuje
ziemniaków, sera i wałka do ciasta. Ziemniaki zostały zastąpione puree instant,
a pyszny tłusty biały ser, którego tutaj nie ma, (nie taką) tanią podróbką serka
Philadelphia. W końcu pierogi w swoim założeniu powinny być tanie jak barszcz,
więc postanowiłyśmy trzymać się chociaż tej polskiej tradycji. Do wykarmienia w
dwóch turach miało być dwadzieścia osób, więc i pierogów musiała powstać godziwa
ilość. W końcu zastaw się, a postaw się! Lepienie zajęło nam ponad 8 godzin,
skoczyłyśmy przekonane, że już nigdy nie będziemy moczyć palców w zbiorowym
żywieniu. Wałkowanie ciasta bidonem na wodę na zmianę z butelką po winie
mszalnym i gotowanie w 15 litrowym garze bez pokrywki (straty ciepła
porównywalne do zysków) to syzyfowa praca. Wysiłek kardio połączony z łaźnią
parową, ale efekty gastronomiczne mizerne. Odpuściłyśmy codzienne serie 8-minutowych ćwiczeń, bez przesady.
Goście zaproszeni na 18, przybyli oczywiście punktualnie,
być może myśląc, że spóźnianie to grzech, a być może tylko dlatego, że mają do
nas dosłownie 5 kroków. Martwiłyśmy się, że nie mamy alkoholu, ale okazało się,
że goście przybyli już po biforze i jeszcze przynieśli wino i Christmas Spirit. Oczywiście byłyśmy w
proszku. W domu mamy 10 talerzy, wszystkie w tym czasie stały w lodówce, zajęte
przez nadmiar pierogów. Te, żeby nie stygły trzeba było podsmażać na bieżąco,
na jednej patelni i tak kombinować, żeby podać je razem, gorące.
Zagotowałyśmy wodę we wszystkich garnkach, które miały służyć za tymczasowe
podgrzewacze. Udało się. Podczas, gdy my krzątałyśmy się w kuchni, goście
wprawiali się w dobry nastrój i pijąc winko, rozmawiali w salonie. Co za
idealne cliche. Pierogów wyszło chyba około 250, trochę z czerwoną soczewicą i
chilli, trochę z zieloną soczewicą i tymiankiem, ale najwięcej ruskopodobnych.
Na deser był arbuz, który aż rozpadał się w rękach z soczystości. W miarę
jedzenia wszystkim poprawiały się nastroje, nie żeby były złe na początku :).
Ciągle donosiłyśmy nowe porcje pierogów, które znikały w mgnieniu oka,
zwłaszcza gorące, chrupiące ruskie. Musiałyśmy przekonać gości, że polka nie
jest wcale tańcem polskim, lecz czeskim i że naprawdę nie umiemy jej tańczyć. Coś jednak
zaprezentować trzeba było - padło na poloneza - łatwizna. Bracia nie pozostali dłużni.
Opowiadali o szalonych latach w seminarium, czy gdzie tam się zostaje
zakonnikiem……………………..................... :D Takie rzeczy to tylko w Ameryce. Zaśmiewałyśmy
się do rozpuku, śmiali się wszyscy. Ponieważ było to ostatnie spotkanie przed
świętami, koniecznie musieliśmy na koniec odśpiewać kilka kolęd, szły nam tak
sobie, bo wszyscy mieli problemy z tekstem lub melodią. W końcu Brother Gus,
najsurowszy z przełożonych, wziął do ręki dzwoneczek i zaintonował „Jingle
Bells”, „Rudolfa” i „Santa Claus is coming to town”. Nie było już żadnych
wymówek, w końcu obie skończyłyśmy podstawówkę. Bracia zdradzili nam, że skonstruowali
dzisiaj w szkole szopkę z niespodzianką, z Jezuskiem z kokosową głową. Christmas spirit opanował wszystkich. A
ja się bałam, że będzie nudno.
Szopka |
Kokosowy Jezusek |
13.12.13
Festyn dobroczynny z loterią i pierogi dinner cz. 2.
W naszej szkole, która znajduje się po drugiej stronie
podjazdu i przed której uczniami musimy się co rano ukrywać biorąc prysznic,
zorganizowano zbiórkę pieniędzy na cele dobroczynne, dokładnie nie wiemy na
jakie, ale związane podobno z poprawą warunków nauki. Zachęcone możliwością
zrobienia czegoś dobrego dla lokalnej społeczności postanowiłyśmy wziąć udział
w loterii. Nie najgorszą zachętą były nagrody. Pierwsza - laptop, druga - 500$ (amerykańskich!),
trzecia - tablet, czwarta - mikrofalówka, trzynasta - obraz z serii „mega-kit-hologram”,
który przedstawiał tyle rzeczy, że nie można było wyodrębnić żadnej. Musiał być
nasz, zwłaszcza, że akurat wypadał 13 w piątek! Chętnie przyjęłybyśmy też
mikrofalę, o pierwszych trzech nagrodach nie wspomnę, zawsze możnaby opchnąć.
Niestety nie udało się. Mam silne i uzasadnione podejrzenia, że wszystko było
ustawione. Chciałyśmy jeszcze wesprzeć fundusz szkolny kupując ciasto (roznosił
je, kiepsko reklamując, O’Neil - nauczyciel w-f i stolarki, który od czasami
pomaga nam w domu z wbijaniem gwoździ w ściany), ale zrezygnowałyśmy, gdy
okazało się, że każde z nich jest po prostu z innego koloru sztucznego proszku. Jedzenie
tutaj, jako curiosum, jest zdecydowanie warte osobnego posta.
Nie zniechęciła nas ani porażka w loteryjce, ani fatalna
aprowizacja szkolnego festynu, miałyśmy lodówkę półpełną pierogów. A wieczór
miał się dopiero zacząć. Brakowało jeszcze gości. Gdy przyjechały dziewczyny z
Santa, dopiero zaczynałyśmy odsmażać pierogi (na mega-fajnej, pożyczonej od
Braci, teflonowej patelni, do której nic nie przywiera), by później przechować
je w ogrzanych wcześniej wrzątkiem grubaśnych aluminiowych patelnio-garnkach do
czasu przybycia reszty gości. Wszystkie pierogi, a było ich ze 200, musiały być
ciepłe jednocześnie, chodziło o honor! Nie nazwałabym nas ekspertami (choć
Frania po mistrzowsku wyczuwała właściwy moment na przewrotu pieroga), ale
uczyłyśmy się szybko, bo na własnych błędach. Wszystko szło idealnie. O siódmej
zjawiła się reszta gości, czyli fizjoterapeuci z naszej Kliniki, z zapasem piwa, domino i jakąś lokalną, namalowaną na
desce grą planszową „Zabij Chińczyka lub zgiń”, czy coś takiego. Pierogami
obżeraliśmy się do czasu, aż wszystkie zniknęły. Patrzyłyśmy z Franią z
zachwytem, niczym dobre ciocie, jak nasze koślawe wyroby znikały ze stołu.
Potem przyszedł czas na partyjkę. Obie wybrałyśmy domino. Tutaj gra się w nie
zupełnie inaczej, potrzeba dużo charakteru i zawziętości, każdy ruch jest
przemyślaną zagrywką a miny i gesty służą zastraszaniu przeciwnika. Domino,
które pamiętam z przedszkola, niewiele ma wspólnego z tutejszą, niemalże brutalną,
grą (ostatnią kostką wali się w stół przypieczętowując zwycięstwo), do 6
wygranych albo do pierwszej krwi. Jason i Beth zawzięcie mrużyli oczy, my z
Franią ciągle traciłyśmy rachubę, nie wiedząc, czyja właściwie kolej. „If you
don’t know whose turn it is, it’s yours!”, słyszałyśmy w kółko, było przy tym
mnóstwo śmiechu. Radziłyśmy sobie coraz lepiej zwłaszcza z trzymaniem w rękach 7
kostek. Oczywiście skupienie okazało się sprzymierzeńcem Beth, która wygrała w
cuglach. W drugiej grze, zespól Basia-Ruth pokonał zespół Dominika-Larry
wcześniej, po trupach przeciwników, doprowadzając do domu swoje pionki. Brook
sędziowała i rozdawała czekoladki wszystkich smaków. Ponieważ zabawa w domino
przypominała nieco Stonehenge, a w Hameryce nigdy nie słyszeli o Ylvisie,
postanowiłyśmy im puścić jeden z naszych ulubionych hitów. Wszystko co dobre
zbyt szybko się kończy.
14.12.13
Wesele
W sobotę, przypadkiem, za sprawą Xiędza, trafiłyśmy na prawdziwe jamajskie wesele. Prawdziwi goście, spóźniali się do prawdziwego, nota bene wspaniale położonego i całkiem fajnego (choć udekorowanego w kiepskim guście) kościoła. My byliśmy przed czasem, więc z Franią udałyśmy się na eksplorację terenu szkoły, do której należał kościółek. Lepsze to, niż stać jak kołki i marznąć (!). Już po krótkiej chwili, odkryłyśmy salę weselną (bez parkietu… a gdzie się tańczy?) i tort weselny przestał być dla nas zagadką (nie udało nam się go potem spróbować, z resztą pewnie był pół-plastikowy, skoro stał w tym upale już ładnych parę chwil). Ceremonia była dziwna, krótka, nieskładna, z muzyką puszczaną z magnetofonu za cicho i nie po kolei. Ludzie - barwne ptaki z poliestrowej rewii mody. Myślałyśmy, że wesele wynagrodzi nam wszystko, ale zupełnie nie było tym, czego się spodziewałyśmy. Zamiast dzikich tańców i kręcenia pupą w jamajskim rytmie, były niekończące się toasty, wino polewane przez ramię, po kieliszku na gościa i kolejka po obiad jak w szkolnej stołówce. Grzecznie, po kolei i z talerzykiem… Eee. Polskie wesele, nawet najbardziej nieudane, wygrywa 10:0. Miejsca na parkiecie starczyło na pierwszy taniec, a ponieważ nie zapowiadało się na wiele więcej, zręcznie wymknęliśmy się bokiem zostawiając wpis w księdze gości...Szczęśliwi nowożeńcy |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz